poniedziałek, 12 maja 2008

Oczko w Warszawie

Po dwóch górskich maratonach, z jednej strony forma wzrosła, z drugiej atrakcyjność płaskiego, piaszczystego ścigania po Kampinosie zmalała – na tyle że przystępowałem do startu mocno niewyspany i na pewno nie wg zaleceń przygotowań przed startem ;) Nie sprawdziłem nawet jak najlepiej dojechać autobusem na WAT, a że przesiadka się opóźniła dotarłem na miejsce tuż przed 11. Na szczęście do sektora nie było kolejki – skorzystałem więc z tego dobrodziejstwa bez problemu. A z tyłu jeszcze cała masa uczestników – w sumie maraton ukończyło ponad 1 tys. Uczestników, a startowało ponad 1200 ludzi.

To oznaczało korki, zwłaszcza na początku trasy – dlatego nawet 6 sektor był zbawie-niem. Pierwsze kilometry po asfalcie i szutrze troszkę rozciągnęły stawkę, ale ja nie lubię i też nie za bardzo mogę „dać do pieca” by jak najmniej się do korków załapać – trochę sprinterów mnie wyprzedziło. W lesie trochę się blokowało, nawet na kałużach, ale w sumie nie było źle – jechało się niezłym tempem, a że miejsc do wyprzedzania nie było zbyt wiele, więc pierw-szą połowę zawodów przejechałem spokojnie. Myślałem nad tytułem relacji – ten zawsze wybieram na trasie – w końcu stwierdziłem że 21 start trzeba jakoś uczcić :)

Błota, mino deszczu i zapowiedzi praktycznie nie było, piasek mokry i przejezdny, ko-rzenie przereklamowane, wzniesienia, zaraz – jakieś wzniesienia? Pogoda przepiękna – jecha-ło się sympatycznie. Zastanawiałem się nawet nad Giga, ale nie znalazłem motywacji, dodat-kowo obiecałem jak najwcześniej wrócić do domu. Na rozjeździe pojechałem więc na Mega, ale by uspokoić sumienie, przyspieszyłem. Trochę się rozluźniło, więc można było wyprze-dzać, zwłaszcza że „noga podawała”. W końcu znalazło się i błoto, drzewa na trasie, ale w sumie była to przyjemna odmiana. Nawet przejechałem jeden strumyczek i delikatnie się za-moczyłem :), kolejka pieszych przed resztą przeszkód pozwalała się również pieszo ominąć suchą nogą.

Niestety, podczas jednego z wyprzedzeń pojechałem mniej uczęszczaną ścieżką i za-kończyło się to atakiem sporej gałęzi najpierw na mój piszczel, potem na przednią przerzutkę i dopiero na koniec obręcz ze szprychami złamały atak. Całe szczęście że przestałem pedało-wać i straty polegały tylko na ocieraniu się łańcucha na blacie o przerzutkę. Na asfalcie ma-netką mogłem to korygować, w terenie starałem się ignorować. Ok. 12 km przed metą załapa-łem się na „pociąg”, jako czwarty wagonik. Jechało się raźniej no i trochę szybciej, ale jakoś kilka km przed metą pociąg zwolnił więc pognałem do przodu już sam. Okolica wskazywała na bliskość mety, noga dalej podawała, i zawodników coraz więcej było do wyprzedzenia – niestety fajny podjazd był zakorkowany i trzeba było iść :(

Na sam koniec zaliczyłem najlepszy z moich finiszów – na stadionie nie było żadnych udziwnień jak w Karpaczu i można się było rozpędzić – minąłem tam 9 zawodników (poli-czyłem oczywiście dopiero w wynikach) niestety na dwójkę przed sobą nie starczyło czasu i przełożeń w rowerze (ta sytuacja na płaskim po raz pierwszy) – niestety zbyt leniłem się w pierwszej połowie.

Szkoda, że nie mogłem zostać dłużej na WAT-ie – lubie tę pomaratonową atmosfere to-talnego odpoczynku, rower też nie wymagał mycia, niestety na makaron się nie załapałem, a szkoda, bo był wybór i pachniał przepysznie mimo małych porcji. A wynik mnie zaskoczył – nie dość że nie dałem się zdublować Gigowcom, to uzyskałem najlepszy % wynik w historii moich startów – z jednej strony szkoda więc wolniejszej pierwszej części, z drugiej nie wiem czy utrzymałbym szybsze tempo przez cały wyścig.

Brak komentarzy: