sobota, 3 maja 2008

Długi górski weekend cz.2 - Szczawno

2 maja jest dzień przerwy – jedziemy do Szczawna na rejestrację robiąc skok w bok do Czech na piwo :) U Langa gadżety bogatsze – czapeczka i koszulka polo, bidon i parę innych – w porównaniu do GG czy Mazovii to full-wypas. Ale w końcu nie po to się startuję. Okazało się też, że pasują chipy z Mazovii – ale niestety nie mieliśmy ich przy sobie. Po rejestracji czekamy godzinę na spaghetti – kucharz nie nadawał się do niczego i przyjechał nowy. Typowa polska przypadłość ponoć :) ale przynajmniej kluchy były dobre :) Na koniec jeszcze szukaliśmy dętki po sklepach – wziąłem na wszelki wypadek dwie – całe szczęście , bo jak zajrzeliśmy po powrocie do rowerów, to tym razem z przodu flak. Kolejna wymiana dętki – ta tym razem pasuje do obręczy – widać inna metodologia dmuchania :)

Rano wcześniejsze śniadanie i jedziemy na start. Przebieramy się w aucie – chcąc dopompować opony odkręcam z przodu od razu cały wentyl – na szczęście spokojne wkręcił się na miejsce z powrotem :) bo już miałem przed oczami kolejna wymianę. Za to okazuje się że z tyłu na hamulcach zrobiły się rowki i nie zawsze puszczają obręcz. Trudno – do startu już niewiele, da się z tym żyć.

Jak to w Szczawnie, jest pętla honorowa na wzgórze Giedymina – okazało się że jednak nie mam świeżości i czułem w nogach Karpacz. Ale jakoś dawało radę – było tylko mokro – całą noc padał deszcz. Nie są to ulubione warunki dla moich opon, które mają wtedy wiele mówiącą ksywę „Dancing Ralph” :) Okazało się – w pełni zasłużenie. W ogóle nie kontrolowałem toru jazdy, z Chełmca profilaktycznie schodziłem, zaliczyłem też kilka upadków w błotnych koleinach – na szczęście niegroźnych. Błoto spowodowało, że było dużo trudniej niż w Karpaczu.

A podjazd na Chełmiec był rewelacyjny – trasa została poprowadzona zupełnie inaczej, klucząc i schodząc często z drogi – malowniczy był zwłaszcza fragment gdzie widziało się zjeżdżających już w dół. Niestety przede mną ktoś źle pojechał i musiałem się wracać niecały kilometr z kilkoma innymi pechowcami – instynkt stadny zadziałał. Na jednym ze zjazdów zaś zakleszczył mi się też łańcuch między kasetą a szprychami – niby człowiek wie że trzeba przed zjazdem ustawić biegi, no ale teraz wiem już lepiej :)

Trasa miała być stosunkowo krótka – 46 km i dwa główne podjazdy – o ile ten na Chełmiec dłużył się niesamowicie, to miałem wrażenie że na Mniszka nie wjeżdżaliśmy – a na pewno nie do końca. W zamian za to mordercza była końcówka – kombinacja kocich łbów i błotka była bardzo nieprzyjemna – niby płasko a jechało się jak pod górę. W Szczawnie ostatnie kilometry to już sama przyjemność – wykrzesałem ostatki sił dopingowany przez kibiców :)

Na mecie czekało już dwu Piotrków, Daniel też szybko dojechał – a na bufecie niestandardowo do wyboru golonka i karkówka w ilości takiej że nie trzeba było już iść na obiad – kolejny plus dla Langa. Zdałem chipa, umyliśmy rowery i trzeba już było się zbierać do Warszawy...

Brak komentarzy: