piątek, 30 września 2005

I po sezonie - kolory motyla

Na początku był rower. Zawsze dużo jeździłem, choć ostatnimi laty coraz mniej. Potem był Piotrek, którego namowy na starty w maratonach postanowiłem wykorzystać by odwrócić tą tendencję. Na pierwszy maraton w Łomiankach udałem się z marszu – wsiadłem na rower tydzień wcześniej i łącznie przejechałem mniejszy dystans niż 45 km na maratonie. Ale nie przejmowałem się tym bo miałem jechać turystycznie. Tuż po starcie zmieniłem zdanie – jadę na maxa! Poszło aż za dobrze, brak przygotowania zaowocował odnowioną kontuzją. Następne 5 maratonów musiałem odpuścić. Byłem na dwu jako kibic, bez startów, i głód rowerowania narastał. Byłem już uzależniony.

Kolejny start – Istebna. Pierwsze góry, radość z samego faktu że mogę już jeździć, że dojechałem, że nie dałem się błotu i ciężkiej trasie. Następne maratony – Olsztynek i Danielki – pierwsze drobne problemy techniczne, złe rozłożenie sił lub niedocenienie warunków w górach i mimo wszystko dobre wyniki pokazały, że trzeba zmienić podejście. Z żółtodzioba stałem się amatorem. Przez siedem lat się zastanawiałem, w końcu podjąłem decyzje o zakupie butów SPD (system pozwalający na wpięcie się w pedały, pozwalający na bardziej efektywne pedałowanie), kolejny lekarz w końcu pozwolił upewnić się że kontuzja należy do przeszłości. Z poczwarki stałem się motylem, a raczej czarno-białą ćmą, bo siły i umiejętności nie te. Ale mogłem przycisnąć na pedał.

Kolejne maratony – Kraków, Przesieka, Bydgoszcz – to coraz większa przyjemność z jazdy, odkrywanie nowych możliwości i ograniczeń jakie dają SPD, pierwsze wyzwanie dłuższego dystansu, pierwsze poważniejsze awarie roweru który coraz bardziej odstawał od wyzwań jakim musiał sprostać. Wpadłem już bez reszty. I nagle koniec sezonu, który dla mnie zaczął się tak naprawdę dopiero w połowie. Mieszane uczucia – ulga, że już koniec, że można odpocząć, i trochę niedosytu, że brak przygotowania, praktycznie ominięcie pierwszej połowy sezonu. Ale przede wszystkim – nowe wyzwanie – kolejny rok, kolejne maratony. Dbać o kondycje, przygotować się do startów już zawsze na długim dystansie. Nabrać kolorów motyla. Już nie mogę się doczekać :)

wtorek, 27 września 2005

Bydgoszcz - Własna klątwa

Po Przesiece obiecałem sobie że w Bydgoszczy pojadę dystans PRO. Wieść o jego skróceniu o 50 km o dziwo nie wprawiła mnie w dobry nastrój, a wręcz przeciwnie. Miałem już rozpisane dwie treningowe jazdy powyżej 100 km – drugą skróciłem więc do 75 km. Resztę urlopu poświęciłem na odpoczynek i wypoczęty a na pewno wyspany udałem się z Kielc przez Warszawę do Bydgoszczy. W stolicy dołączyli Palec i Łasica, a dając odpocząć krzyżowi pozwoliłem Palcowi poszaleć za kołkiem. Na miejscu, pięknym Starym Rynku rejestracja, spaghetti i oglądanie nowych strojów rowerowych. Przez to u gościnnego Roberta zjawiliśmy się dopiero po 23 – a i wtedy przed snem obejrzeliśmy filmy z Przesieki i Transcarpatii niepomni przestrogi, ze o 7 rano zjawia się ekipa remontowa ocieplająca budynek. I faktycznie – pobudka była jak z filmu Dzień Świra, mimo najszczerszych chęci dospania do planowanej ósmej, z wiertarką udarową nie wygrasz :(

Robert z dziewczyną postanowili nam towarzyszyć i pilotowali na miejsce startu. Tam dokończyliśmy przygotowania, w punkcie serwisowym pompowanie opon i smarowanie i na start. Runda honorowa rozlała się z jezdni na chodniki, potem w lesie minąłem MiTa czekającego na dętkę od Crenscha, by natknąć się na korek przed zamkniętym szlabanem. Potem już bez przeszkód jechało się bardzo dobrze aż do 34 km gdzie musiałem zawrócić kilkadziesiąt metrów bo okazało się że skręciłem na Amatora.

Droga na Pro wiodła pod wiatr na asfalcie. Przez pierwsze km dałem innym poznać przewagę 28” kół, potem stwierdziłem że nie warto się samemu męczyć i podczepiłem się do peletonu prowadzonego przez tą samą parę z WSÓŁ na koszulce co w Olsztynku. Z nimi przejechałem resztę pętelki Pro, i po bufecie niestety odpadłem – spełniła się moja klątwa z Przesieki. Tam nie pojechałem na Pro bo stwierdziłem że nie wytrzyma tego rower – i oczywiście 2 km powyżej dystansu Amator nie wytrzymała dętka w Bydgoszczy. Na szczęście – tyle mogę powiedzieć z perspektywy czasu.

Ja straciłem 13 min, inni łamali wtedy obojczyki – okazało się że kilkaset metrów dalej było bardzo niebezpieczne, nie oznakowane miejsce. Jak już tam dojechałem, to nie zdążyłem nabrać pędu no i jeden z zawodników ostrzegał wcześniej by ostrożnie jechać. W międzyczasie minął mnie MiT którego nie zauważyłem i Crensch którego nie zauważyć ciężko. Tego drugiego po kilkunastu minutach dogoniłem i przegoniłem na górkach fordońskich – po szybkich odcinkach okazało się że podjazdy grożą skurczem i lepiej podchodzić. Na dodatek na brukowym zjeździe okazało się że klekocze mi przedni hamulec – do mety nie było już daleko więc postanowiłem zobaczyć dopiero na mecie co jest grane.

Jeszcze na przeprawie przez tory wyprzedziłem kilkunastu bikerów czekających za zamkniętym szlabanem – ja wybrałem kładkę nad torami, dzięki informacjom z forum że to przejście jest zamknięte 45 min na godzinę. Za mną jechał Crensch – i jakimś cudem na metę dojechał pierwszy, mimo że mnie nie wyprzedził. On jechał wg strzałek, ja wg. wskazań policjantów kierujących ruchem. Tak – ruchem – ostatnie km to był wyścig w ruchu ulicznym, meta zaś była ... kilka km przed meta na Starym Rynku.

Te miejskie fragmenty to totalna porażka organizatorów. Na mecie nie było picia, jedzenia więc po paru fotkach z Cyklistami pojechaliśmy na tą drugą metę. Wcześniej dokręciłem hamulec tylko jedną śrubę – druga wyparowała. No i stwierdziłem że z tego ambarasu założyłem oponę kierunkową ... w drugą stronę. Tak to bywa kiedy łączna liczba zmiany opon w ostatnich 5 latach jest mniejsza niż 1 :(

Już po wszystkim okazało się, że dzięki kategorii mimo wszystko miałem więcej punktów niż Mit i Crensch, wyprzedziłem Paleciaka w generalce i brakło mi solidniejszej sztycy lub pewniejszej opony do pięknej sumy 2000 pkt. Za rok plany mam ambitne – tylko dystanse PRO i jeszcze piękniejsza suma 3000 pkt. w 7 startach.

środa, 14 września 2005

Przesieka - Mocniejszy od roweru

We wtorek przed maratonem kumpel namówił mnie na rowerowanie – efekt to 96 km, z czego większość w nocy po lesie, popuszczająca dętka z tylu i dzwoniące przednie koło. Dętkę wymieniam z definicji, oględziny tylnej opony zaowocowały decyzją o jej wymianie. Kupiłem najszerszą, 4,5 cm – koło ma już bliżej 29” niż 28”, a przy przedniej przerzutce luzu na milimetry, za to wg oznaczeń MTB 1.75” opona to już prawie góral. Dodatkowo Palec uświadomił mnie że jest to opona kierunkowa a takie zakłada się na przód ;) a nie tył.

Gorzej było z przednim kołem – tutaj niby wszystko wyglądało OK a dzwoniło czasem – dopiero po maratonie odkryłem ze to nie hamulec o szprychy, a najniższa jego część o tarcze lekko zawadzała, wydając hałasy dopiero po przekroczeniu 25 km/h. Tak więc po małej rewolucji, którą na szczęście dokonałem przed, a nie w trakcie maratonu, wstaję o 4 rano tylko po to by odebrać SMSa od Crenscha ze jedziemy nie o 6, a o 9 lub i później. Ubezpieczenie na auto się skończyło i musiał je zapłacić przed wyjazdem...

Przez to wszystko wyjechaliśmy po 11 – droga przez Częstochowę nie była na tyle szybka by nadrobić dłuższą trasę, a zostawiła tylko większą dziurę w kieszeni po tankowaniu. Przed Jelenią Górą Crenscha upolowali niebiescy i podarowali mu 10 pkt i kredytowy na 500 zł, informując również ze jutro koniec ważności przeglądu technicznego. A schowani byli tak, że strzelając z samochodu przez okno nie do wypatrzenia z obu stron. Na pocieszenie dodali ze będą jutro obstawiać maraton :)

W Przesiece zameldowaliśmy się niedługo przed ekipą z drugiego auta, pokoje nie były rewelacyjne, za to stołówka przyzwoita a i sklep zacnie wyposażony w chmielowe płyny. Po sutej kolacji gdzie przyprawiliśmy o ból głowy sympatyczną kelnerkę różnorodnością zamówień, przetestowaliśmy jakość lokalnych browarów i zadowoleni z wyniku udaliśmy się na spoczynek.

Rano pogoda zapowiadała się wyśmienicie, pełni sił przygotowaliśmy rowery i siebie. Mnie podkusiło jeszcze by iść do serwisu – tam sprawdzili że z przodu hamulec na pewno o szprychy nie uderza – ale że dzwoniło dalej – nie uwierzyłem. Doregulowali, a raczej przeregulowali mi też tylna przerzutkę. Jak wcześniej nie chciało mi wchodzić na przedostatnia tarczę, to po regulacji z tej tarczy chciało samo piąć się na największą z tyłu – nie przeszkadzało to jednak bo jazda na 2 czy 3 tarczy nie różni się u mnie zbytnio.

Minutę przed startem MiT zorientował się ze nie założył chipa – i tak lepiej wtedy niż w ogóle. Start ostry był na dole więc wiele nie stracił. Zjazd asfaltem w dół korkował się co jakiś czas przez samochody, potem zaczął się podjazd. Na nim jakoś dziwnie wszystkich wyprzedzałem – Mariusza, MiTa, nawet Palca. Tylko dziwiłem się trochę później ze jestem strasznie zmachany a podjazd był połową tego co Harkabuz na który co prawda wolniej, ale wjechałem bez problemów. Sprawa się wyjaśniła jak już wyczerpany zatrzymałem się na łyk wzmocnionego Powerade – jechałem cały czas na środkowej tarczy z przodu :) Zredukowałem i resztę podjazdu jechałem razem z peletonem, trochę jakby tylko mocniejszym niż zwykle ;)

Zjazdy okazały się bardzo kamieniste, tak jak w Krakowie, a ja i mój rower nie przepadamy za czymś takim. Dodatkowo, jakoś dziwnie chodziła mi kierownica – na mecie okazało się ze poluzowała się śruba od dołu – nawet nie wiedziałem że taką mam ;). Na boku co chwila ktoś z laczkiem był więc zjazdy miałem bardzo ostrożne, praktycznie w tempie podjazdu. Odbijałem to sobie na podjazdach gdzie wyprzedzałem z powrotem co najmniej połowę ludzi którzy na zjeździe mnie wyczesali. Czyli standard.

Bufety znów szybko jeden po drugim były, zapas w bidonie pozwolił nie zatrzymać się na żadnym. Nie forsowałem też tempa zbytnio i w sumie mogłem jechać na Pro, ale nie chciałem kusić losu i wjechać na „krakowski 58 km”, więc udałem się na metę, zmęczony, ale nie padnięty. Okazało się że z zespołu jestem pierwszy, a tylko Palec był przede mną. Zdziwiłem się ze MiTa jeszcze nie było – wyprzedził mnie na jednym z pierwszych zjazdów – okazało się ze na bufecie go minąłem. Mariusz zaś mimo że zjeżdża jak szatan nie doszedł mnie - maksyma że wygrywa się na podjazdach nie na zjazdach okazała się słuszna. Co prawda chłopaki jechali na Pro i inaczej rozkładali siły, ale mimo wszystko czułem się silniejszy :)

Na mecie uzupełniłem płyny i kalorie – najlepszy posiłek regeneracyjny w tej edycji – nie dość że najwięcej to smaczne kluchy z mięsem i wziąłem się za obserwacje zawodników. Słodkie lenistwo z dobrym piwem – najlepsza rzecz pod słońcem po maratonie. Po dekoracji zawodników szczęście się do nas nie uśmiechnęło i nic nie wylosowaliśmy, dodatkowo w końcu się rozpadało i pokrzyżowało to moje plany rowerowego dojechania na nowe miejsce noclegowe.

Następnego dnia we dwóch z Łasicą udaliśmy się rowerami do Przesieki podziwiać wodospady 500m od naszego poprzedniego noclegu, następnie pojechaliśmy na przełęcz Karkonoską – 1182 mnp – a startowaliśmy poniżej 600 – podjazd z maratonu stanowił może 1/3 tego na przełęcz – i to tę najłatwiejsza. Nie dałem rady – brakło mi mocy albo jeszcze jednego przełożenia. Na szczęście odpocząć można było przy jagodach. Z przełęczy pojechaliśmy na około doliny do miasta jakiś Młyn :). Najpierw postraszyło deszczem, potem chmury zakryły całą dolinę by na koniec ją na moment odsłonić.

Trasa wiodła w dół po wielkich głazach gdzie trzeba było prowadzić rower, potem szutrem. Rewelacyjne widoki zza chmur, świetna trasa. Z powrotem na przełęcz kolejne 600 przewyższenia pokonaliśmy już drogą z mniejszymi nachyleniami więc żółwia włączyłem dopiero na ostatnie 5 min z 45 minutowego podjazdu. Na przełęczy chwila oddechu i ostrożny zjazd asfaltem z nierównościami i głębszymi pułapkami do Przesieki i potem ścieżką ER-2 do Jagniątkowa. Tam spotkaliśmy chłopaków jadących do Czech wiec był jeszcze czas by podjechać parę km by zobaczyć świetny tunel nad drogą do Szklarskiej.

czwartek, 1 września 2005

Kraków - Punkt siedzenia a punkt widzenia

Pogoda zapowiadała się świetna. Popedałowałem niecałe 5 km na Błonia, tam dosmarowałem i dopompowałem rower i razem z innymi członkami zespołu ustawiłem się na starcie. W ostatnich sekundach dostawił się Palec z Mariuszem i dosłownie tuż potem ruszyliśmy. Trawa nie jest tym co uwielbiam – czułem jakby rower stał w miejscu i oczywiście zostałem z tyłu. Na asfalcie podjeżdżając po pewnym czasie ujrzałem sylwetce Crensha, która przybliżała się z każdą minutą. Jak byłem 10 metrów za nim – zaczęły się terenowe zjazdy i tyle go widziałem. Pierwszy bufet tak jakoś nagle się pojawił – za szybko. Bidon w połowie pełny, pije nie uzupełniając go. Dalej cały czas coś nie tak – 30 km się zbliża a ja jeszcze nie szedłem. O ile potem w terenie zjazdy i śliskie podjazdy były jeszcze zbyt wymagające – to wzniesienia jako takie były już nijakie;) Dwa tygodnie ostrzejszej jazdy zrobiło swoje.

Z nowinek technicznych – pulsometr zapomniałem przełączać i straciłem 200 min średniego tętna – z pozostałych 55 min środka i końcówki wyszła średnia 168. Patrząc na wskazania, powyżej 175 to była norma raczej z całego dystansu. Teraz trzeba więc popracować by jedno bicie dawało więcej poweru. Geogre Podwójny Bush ma 47 spoczynkowe tętno jak przeczytałem wracając z Krakowa – a ma prawie 2x więcej lat. Czas zakasać rękawy, tfu, spodnie. SPD – nie było tragicznie. Nie wypiąłem się 2x – raz tworząc przekomiczną figurę wypiętą lewą nogą wspierając się z ... prawej strony roweru – osiągnąłem stabilność doskonałą i układ ten mogła zmienić tylko obca siła życzliwie przytrzymując rower. No i 2x zrezygnowałem ze zjazdu mając przed oczami wizje nie wypięcia się przy upadku. Bez unii z rowerem pojechałbym.

Tak jak w Olsztynku, od 30 km zacząłem się mijać z bikerką. Ja byłem lepszy na podjazdach i zjazdach asfaltowych – ona nadrabiała na zjazdach w terenie. Nasza grupka była trochę liczniejsza, ale kojarzę jeszcze tylko gościa na fullu w ochraniaczach który podczas zjazdów dziwnie majtał nogami jakby była to oceniana artystycznie konkurencja. A może po prostu chciał dać nam do zrozumienia ze te zjazdy to banał. A wracając do mojej rowerzystki, już zacząłem zbierać siły na finisz by przynajmniej jednej babie nie dać się wyprzedzić i wyrobić się w 4h, a tu jak coś nie trzaśnie, patrzę w dół a tam coś srebrnego rozpirzga się we wszystkie strony, rowerem zarzuciło i leżę. Jeszcze tylko ktoś mnie wyminął muskając nogą kask i kurz opadł ...

Wstaję, kask cały, siodełko całe tylko mocowania nie ma. Trudno, będę szedł, to tylko 10 km. Po minucie-dwu ochłonąłem trochę – przecież mogę jechać! Obniżam sztycę, siodełko za pomocą sakwy przypinam do kierownicy i jadę. Na płaskim da się wytrzymać, po górę stwierdzam że nie będę się zarzynał i idę, ale o ironio najgorsze są zjazdy – zwłaszcza te terenowe. Na asfalcie można jechać raz na jednej raz na drugiej nodze, w terenie jednak zaczęły łydki sygnalizować że niedługo odmówią posłuszeństwa i zaskurczują. Ale jakoś daję radę, mimo że znaki odległościowe mówią ze Orgowie 3 km dodali do tych obiecanych 65 – nic to, jadę.

W międzyczasie mija mnie motocykl spychając maruderów na prawo – jednemu się to nie spodobało i wyraził zdziwienie co na maratonie rowerowym robi motocykl. Został uświadomiony że zaraz będzie zdublowany i chyba głupio mu się zrobiło bo zamilkł. Niestety, więcej dublerów, zwłaszcza Bieniasza nie przyczaiłem – mimo że punkt widzenia miałem wyżej, to obserwacja innych nie była wtedy najlepszym pomysłem. Na szczęście kilka km przed metą stała Kasia której z ulgą oddałem siodełko, odmówiłem demonstracji jazdy bez i poszedłem dalej pod górkę. Na metę jak zwykle wpadłem z dużą prędkością – stojąc przełożenie jest większe, ale nogi wtedy jakoś same się kręcą zawsze.

Tam okazało się że trochę krwawię z łokcia który zdążył też troszeczkę spuchnąć, odkręcił się też jeden kolec z buta, no ale inni mieli gorzej. Nabrałem właściwego dystansu do sprawy i odebrałem kaucję przeznaczając ją od razu na wpisowe do Przesieki :)

A "moja" bikerka dała radę – 3 min przed limitem czterech godzin wjechała na metę...

niedziela, 7 sierpnia 2005

Danielki - Boso, ale w ostrogach

Wyjechaliśmy ok 15, po drodze lało, jak nie wypadek to remont i korek za korkiem. W Szydłowcu nawet omijaliśmy go jakimś lasami - dobre 10 min zyskując, drugie tyle straciliśmy zanim zdecydowaliśmy sie na objazd. W Kielcach małe „machniom” - jeden rower „out”, jakiś posiłek - i zeszło ponad godzinę. Na szczęście przestało padać i korki się skończyły - niestety na 22 nie zdążyliśmy :(

Niedługo po nas zjawił się Crensh i Paleciak - jechali katowicką i mimo ze wyjechali 2-3 h później to nie mieli deszczu i korków. Na miejscu prawie godzinę szukanie lokum - w końcu babcia odbiera telefon i wysyła posłańca - ten zaś prowadzi w jakieś zakamarki Raby. Pod górę oczywiście - aż z przejęcia nieźle sprzęgło przyjarałem :).

Ranek przywitał nas słonecznie - chciałem się wyspać wiec jako odstani wstajemy. Stwierdzam że na słońce najlepsze będą sandały – niestety nie sprawdziłem pogody jaka była przez ostatni tydzień ...
Roweru już nasmarować nie zdążyłem, a kumple nie zaczekali z wyjazdem na mnie myśląc ze ich dogonię bo już na rower wsiadałem – a tu drobnostka - nosek spadł. Dokręcam szybko i gonie na start. Tam smaruje rower, moja "ekipa techniczna" dociera dopiero 5 min przed startem więc w ostatniej chwili dopijam Powerade z żelkiem i węgielkiem i ruszamy.

Czoło wyścigu było już daleko kiedy przekroczyliśmy start – najpierw Crenshowi coś rower zaczął stukać – Mit był z nim a że mogłem pomóc jedynie łyżkami do zmiany opony to pojechałem dalej. Ładny asfalt szybko przeszedł w bruk, a zerkając w tył za Crenshem zobaczyłem wykrzyknik. Pięknie – trasa będzie tędy wracać ma moje cienkie opony przejdą drogę krzyżową. No, ale dopiero za 40 km – więc pedałuje dalej, wyprzedzam Stolicę, potem Mit mnie i szybko znika z przodu. W międzyczasie rzucił klątwę na noski – że się urywają i dlatego nań nie jeździ – no i na 10 km nosek spadł. Na nieszczęście prawy, z nogi którą startuje. I od tej pory każdy miał polewkę obserwując jak chce ruszyć na rowerze próbując podciągnąć pedał na nieistniejącym nosku :(

Druga zagwozdka – tu jest mokro. Nawet bardziej niż mokro. Ale sandały wytrzymały i nie były nawet takie najgorsze – szybko noga schła i nie miałem oporów podczas wędrówki po rzekach. A te były dwie. Pierwsza, w poprzek, gdzie ktoś złośliwie zamknął mostek. Zobaczyłem Kasie robiącą zdjęcia i postanowiłem dać piękne ujęcia – szybka decyzja – o, ktoś się wywalił do wody – taranujemy! Szczęśliwie staranowanemu niewiele się stało - ja jednak ucierpiałem bardziej – moje przednie koło tak zakleszczyło się na jego pedale, że trzeba je było zdjąć. Co najgorsze, okazało się że potem Crensh miał jeszcze lepszy pomysł na super ujęcie i tą rywalizacje przegrałem z kretesem :(

Druga rzeka była już... wzdłuż, przez kilka km. Kilkanaście cm tylko wody, ale wystarczyło by nie było widać na dnie kamieni. I tu dowiedziałem się czemu większość zawodników godzinami debatuje jaka oponę wybrać. Moja się nie nadawała do takiego zjazdu. Nawet z zejściem miałem problem – na szczęście tu akurat sandały zdały świetnie egzamin. Całe szczęście że nowe siodełko pozwalało przyjąć lepszą pozycję podczas zjazdów i sam siebie zaskakiwałem gdzie mogłem zjechać. Reszta by się uśmiała, no ale oni mają 2x szersze opony i amor wybierający 2x więcej.

Pierwszy bufet to tylko kilka sekund – wypijam dwa kubki i nawet nie napełniam bidonu – odrabiam straty z taranowania. Koło na szczęście bije leciutko, ale z duszą na ramieniu czy wszystkie szprychy całe – jedziemy czy też często idziemy dalej. Po 35 km zaczynam czuć w kościach zmęczenie, i o dziwo zaczyna mnie boleć ... drugie kolano. Na szczęście niedługo potem widzę z daleka swojego psa przy żółtym pagórku – na odgłos paszczą pagórek staje się małżonką z aparatem – znów mnie nie doceniła i myślała że będę później ;) Kilka fotek udało się jej jednak zrobić, i z nową motywacją zegnany narzekaniem psa który za Chiny nie mógł zrozumieć czemu tym razem nie może za mną pobiec – pojechałem na drogę krzyżową, tfu, brukową. Dbając o całość szprych starałem się nie przekroczyć 20 km/h, a mimo to dostałem nieźle w kość. Najbardziej dołujące były fulle mknące kilkadziesiąt km/h, no ale po nieskończenie wielu sekundach nadszedł asfalt, a tam skończyła mi się zębatka – więc odpoczywałem jadąc 70 km/h, aż jakiś sadysta stwierdził że wystarczy i skierował .. na kamienie luzem. Na szczęście nie było tego dużo, i nie przejmując się już taką drobnostką jak schody, chyłkiem dotarłem na metę. I ktoś się dziwi że w W-wie ścieżki rowerowe prowadzą po schodach?

Na sam koniec Grzesiek zaprezentował mi swój firmowy manewr na nowym rowerze czyli pad na prawy bok w krzaki w SPD, by było efektowniej – mając w kieszeni jogurt, jak się okazało – fioletowy ;) A na drugi dzień cała ekipa lamersko postanowiła wracać od razu do W-wy, nie korzystając z uroku gór. A te z pieszej perspektywy były już dużo o bardziej przyjazne.

czwartek, 28 lipca 2005

Olsztynek - Czasoprzestrzeń czyli odmienne stany świadomości

Tym razem jechaliśmy tego samego dnia na maraton. Ma to jedną zaletę – można się nieźle muzyką podkręcić. Na miejscu byliśmy przed dziesiątą, i w komfortowych warunkach dołączyliśmy do połowy ekipy. Drugą połowę spotkaliśmy na starcie. Tam kilkanaście fotek, profilaktyczny węgiel przed startem – okazało się ze ustawiliśmy się w środku stawki. Niestety w dwu grupach – część osób postanowiła o dwa metry mieć przewagę ustawienia ;)

Osiem lat jeździłem na rowerze, zrobiło się tego kilkanaście tysięcy km – i zawsze, powtarzam zawsze widziałem jaką mam prędkość i ile km przejechałem. Poczułem się więc trochę nieswojo, jak po starcie spoglądam na licznik i widzę zero. Testuje hamulce stając w miejscu i patrzę – magnes OK, niestety ale kabel licznika przerwany. Próbuję go skręcić – 2 min stracone. Trudno – zaczynam kalkulacje – przestrzeń zamieniam w czas – do bufetu 25 km, czyli myślę sobie jakoś ok. 12:20 będę na miejscu. Ustawiam licznik na jedyny sensowny wskaźnik czyli godzinę i okazuje się że za mną już prawie nikt nie jedzie. Na szczęście było szeroko i bez problemów można było wyprzedzać. Plan na dziś – dojechać i nie dać nowicjuszom powodów do satysfakcji.

Po kilku minutach doganiam Roberta – znaczy się nie jest źle. Trochę później mijam przed pierwszym podjazdem który trzeba przejść Marcina – prowadzenie roweru pod górę idzie mi lepiej niż podjazd. Około dwunastej dojeżdżam do Kasi, która była chyba zdziwiona ze ktoś z zespołu był za nią. Powiedziałem że jeszcze dwóch za nami jedzie, spytałem się który km i pojechałem dalej. Niedługo potem na bufecie uzupełniłem płyny – w przeciwieństwie do Istebnej, gdzie kazano mi samemu odkręcać i nalewać – tu miła pani zrobiła to sama w czasie który potrzebowałem na osuszenie 2 kubków Powerade. No ale ona była tam społecznie, jak powiedziała.

Po bufecie o mało co nie wpadłem na jakiegoś idiotę w Toyocie co zakopała się w błocie. Pryskała błotem z pod kół a wokół kręciło się kilku amatorów błotnych prysznicy, próbując wypchnąć nieboraka. Tam spotkałem Krystiana, który postanowił znaleźć świetne usprawiedliwienie faktu ze go wyprzedzam ;) Ja postanowiłem jednak pozwolić swym kolanom decydować czy i kiedy przerwa będzie potrzebna. Te jednak trzymały się dzielnie, i po dwu godzinach jazdy to nie one wymiękły, ale ja straciłem moc. Piasek lepił się do kół, które osiągnęły szerokość opon górali, i nawet z góry nie miałem siły jechać :(

I wtedy nadciągnął mini-peleton. Dwu kolarzy w koszulce Wsół ciągnęło kogoś, a na podczepce jechało kolejnych 3-4 zawodników – to dołączyłem i ja. Droga była twarda, czasem asfalt to stwierdziłem że nie będzie 26” pluł błotem memu krossowi w twarz. Piętnaście minut trzymałem tempo, potem na gorszej drodze stwierdziłem że nie dam rady. Podobnie stwierdziła dziewczyna z numerem 2704 i przez następne pół godziny ją goniłem – a to wszystko w żółwim tempem jak na wyścig rowerowy. Tylko myśl żeby nie być gorszym od dziewczyny trzymał mnie przy życiu. Inni chyba byli równie zmęczeni bo mało kto nas minął.

Na drugim bufecie dopadł mnie koleś ze Stolicy – trochę się wcześniej wymijaliśmy – on się pyta jak mi się jedzie. Daje radę – skłamałem i pojechałem – na szczęście on jeszcze na bufecie został bo przekonałby się że na prostej pod wiatr asfaltem można jechać na najmniejszym przełożeniu z przodu i trzecim z tyłu. Mając licznik to może 13-14 km/h by było. Żenada, ale wiedziałem że z bufetu tylko 11 km do mety – przeliczyłem to na 35 minut i wyszło ze dokładnie o drugiej powinienem być na mecie.

Nagle okazało się ze czas jest względny. Pół godziny do mety. Kręcę z dziesięć minut, patrzę – 25 minut do mety. Czas stanął w miejscu. Minuty płynęły jak godziny, a ja byłem tak słaby że już na najmniejszym podjeździe redukowałem strasznie przełożenia. 10 minut przed końcem stwierdziłem że tak dalej być nie może, i zacząłem jechać tempem które normalnie określam jako rekreacyjne. Czyli znacznie przyspieszyłem ;) Wyminąłem koleżankę 2704 (jak się okazało, Agata z Piaseczna) i potem już było z górki – nawet dosłownie. Pod koniec adrenalina pozwoliła nawet wrzucić środkową tarczę z przodu. Ostatnie kilkaset metrów rozpędziłem się tak że jadąc z taką prędkością byłbym na podium. I tak efekciarsko wjechałem na metę ... 45 sekund po czternastej. Niestety nie dałem rady zmieścić się 3 godzinach :(

poniedziałek, 4 lipca 2005

Istebna - Smak Ziemi Beskidzkiej

Na trasie Krystian zaprzeczył opinii że z rowerami na dachu można jechać tylko 130 km/h, oraz że nowoczesny diesel na trasie nie spala 10l na 100 km :) W górach przywitał nas deszcz. Krystian z Mariuszem byli wniebowzięci, ja wręcz przeciwnie, a im bliżej Istebnej, to lało coraz bardziej. Podczas rejestracji na aucie Krystiana oparł się jakiś warszawiak swoja Corsą – po ciemku straty nie były widoczne więc tylko namiary na miszcza kierownicy zostały wzięte. Jadąc na kwaterę jechaliśmy wzdłuż znaków BM – okazało się ze nocujemy na ok. 10-12 km trasy. Gospodarze byli bardzo gościnni – po 22 wyjechali po nas 2 km by poprowadzić leśnym labiryntem dróżek, przygotowali wielka michę makaronu, biały ser, roztopione masełko i michę naleśników z serem oraz słodki mus owocowy do smaku. Jakby komuś było mało – były jeszcze wędliny i chleb – tym już nie daliśmy rady.

Całą noc lało i przeszkadzało mi to spać – nie hałas, tylko wizja jazdy w strugach deszczu po błocie. Na szczęście rano przestało padać i kompromis zadowolił wszystkich – ja nie miałem deszczu – pozostali mieli błoto. Na śniadanie zamówiliśmy mleczną z ryżem, jajecznicę, standardowo było pieczywo z wędlinami – i znów nie daliśmy rady zjeść wszystkiego. Smarowanie rowerów, mocowanie tabliczek, pompek, woń Ben-Gaya – jeszcze pamiątkowe zdjęcie wraz z Sebastianem który rano przyjechał z Bielska – i po 10 jedziemy. 5 km z górki w większości po bardzo dobrym asfalcie wprawił nas w doskonałe humory.

Ostatnie korekty przełożeń w serwisie i ustawiamy się na samym końcu peletonu. Dołącza do nas Krzysiek i ruszamy 3 min po starcie całą piątką. Po pierwszym kilometrze podjazdu zostaje z Krystianem trochę z tyłu, ja mijam parę ze Stolicy, Krystian już nie i dalej jadę sam. Podjazd na Kubalonkę mija szybko, potem zaczynają się zjazdy po asfalcie, podchody w terenie – tu bryluje – 28” rower i kilkuletnie piesze chodzenie po górach robi swoje. Gorzej jest na zjazdach terenowych – tu ci których wyprzedziłem mijają mnie by potem dać się przegonić na podchodach czy asfaltowych zjazdach. A podjazdy asfaltowe są na remis – oni jadą 5 km/h a ja tak idę – mógłbym jechać ale wolę iść by oszczędzać kolano. A ono na szczęście wytrzymało.

Powoli nabieram wprawy – pierwszy zjazd po błocie pozwolił zasmakować w ziemi beskidzkiej (dosłownie), Powerade z żelem zapobiegło kryzysowi jaki miałem w Łomiankach. Na bufetach się jednak zatrzymuję na parę minut – by dać odpocząć kolanu, uzupełnić płyny i napchać bananami. Z ciekawszych fragmentów to ponadkilometrowy zjazd kiedyś opisywany jako szutrowy, który zamienił się na błoto na niewidocznych kamieniach. Nie chcąc ryzykować delikatnych opon i kół korzystałem z dobrodziejstw tarczówek – sprawdziły się rewelacyjnie – dwoma palcami można było jechać na heblach kilkanaście minut. Wtedy obiecałem sobie że kupie górala z ponad 2” oponami i 10 cm skokiem amora – kilkadziesiąt takich wyminęło mnie wtedy. Odbiłem sobie potem na asfalcie 60 km/h czesząc połowę tych huczących jak czołgi terenowców :)

Za przejściem granicznym lekki podjazd leśny zamienił się w drogę krzyżową po błocie, z rowerem w roli krzyża. Chyba 15 min podchodów, potem przecięcie asfaltu którym sadystyczni organizatorzy nie pozwolili jechać tylko skierowali na kolejne podejście – na szczęście trochę krótsze. Potem trochę zjazdów i ostatnie podejście – ale najbardziej strome i tam już roweru nie dało się prowadzić – trzeba było go podnosić – a wraz z nim kilka kg błota! Na ostatnich 2 km zacząłem się ścigać i miałem satysfakcję sprintem na mecie wyprzedzić o koło kogoś bardziej zmęczonego.

Zapomniałem napisać o kibicach – a byli rewelacyjni. Przy każdych zabudowaniach dużo dzieci, dorosłych, przybijanie piątki, oferowanie wody, doping oczywiście. Na 30 km dzieci w wiosce już miały na rowerach ... białe kartki naśladujące numery! Coś niesamowitego.

Na mecie wykazałem się naiwnością i stanąłem w krótkiej niby kolejce by zrobić zdjęcie i wysłać je mailem u Intela. Wspaniała organizacja pozwoliła na zrobienie 20 zdjęć w ... 45 minut. Pani szefowa uznała że obiad jej pracowników jest ważniejszy niż obiad kogoś kto ma 45 km i 4h w nogach, a i dzieci mają pierwszeństwo bo je ładnie umalowano. Na szczęście Krystian kierując się właściwym priorytetem najpierw wziął dwa piwa i dopiero później dołączył do kolejki zdjęciowej czyniąc oczekiwanie dużo raźniejszym:) No ale w końcu uwiecznieni cyfrowo i z wydrukowanym zdjęciem udaliśmy się na michę makaronu – Krystian zaczarował panie i dostał dwie – było go dużo, był niezły i sycący. Po kolejnym piwie i dłuższym odpoczynku udaliśmy się na kwatery – tym razem pod górę.

Rezultat – 46 km maratonu i 57 km w sumie. Mycie rowerów, potem rewelacyjny żur gdzie mięsa, kiełbasy i ziemniaków było w stosunku 1:1:1. Gospodarz wraz ze szwagrem uznał że cepry wymagają wzmocnienia z jego strony również, i przysiedliśmy się do butelki przepalanki i butelki miodówki. Wtedy dowiedzieliśmy się co to jest przepojka „po góralsku”. Na stole stała butelka wody, zakręcona oczywiście, i po każdej kolejce można było ... popatrzeć na nią ;) Po trzech kolejkach w 2 minuty stwierdziliśmy że musimy już iść na stadion na imprezę. Wracając po 22 zaskoczyły nas ciemności – kto to widział że w lesie nie ma latarni? Farciarsko trafił nam się stop na pace pick-upa ... sąsiadów gospodarza i jak królowie 4 km lasem po ciemku przejechaliśmy :) Gospodarz czekał na nas z resztkami w butelkach i jeszcze 2 kolejki obaliliśmy.

Rano Krystian stwierdził że za gorąco jest na rowerowanie i po śniadaniu udał się na odpoczynek – ja zaś pojechałem na objazd trasy od drugiej strony i po asfalcie. Świetna sprawa – pozwoliła umiejscowić w terenie poszczególne fragmenty maratonu, na spokojnie obejrzeć okolice i podziwiać jej piękno. Idealna okolica na rekreacyjną jazdę po górach – osady domów co dwa-trzy kilometry, do każdych prowadzą malownicze asfaltowe drogi na szerokość jednego auta – moje 28” czuły się jak ryba w wodzie :)

poniedziałek, 30 maja 2005

Kielce - Lotny Bufet

Tym razem zacznę do końca - byłem wściekły jak dowiedziałem się, że dystans IT to 26 km a nie 34. Tyle moje kolano byłoby w stanie przejechać, no ale dystans został poznany dopiero po jego ukończeniu... Nie była to jedyna wpadka organizatorów, o czym później. Robiłem więc za lotny bufet na podjeździe przy Skoczni, a potem kondycyjnie sprawdziłem się na 10 km fragmencie trasy miedzy Skocznią a metą IT. Było nieźle, kolano nie protestowało, co dobrze rokuje za 2 tygodnie - no ale dziś mam wizytę kontrolna u lekarza ...

Wracając do początku - przed jedenasta wziąłem psa i pojechaliśmy z zaopatrzeniem pod Skocznie - najpierw urwałem lewy nosek przy pedale, potem w pół godziny na słońcu batoniki dla Sebastiana przybrały płynną postać co ewidentnie mu nie odpowiadało - sam sobie winien że tak późno przyjechał ;) Daniel jadąc przed Krystianem poratował się łykami jego Powerade, ale i dla właściciela też starczyło :) Peleton wyglądał imponująco - czołówka 16 km do Skoczni zrobiła w 31 minut (!), potem równomiernie kolejni maratończycy nadciągali - przez ponad 40 minut - widać było że upał wykańcza zwłaszcza tych co nie zadbali o odpowiednie zapasy napojów. Nie chcąc wykończyć też psa wróciłem do domu i już sam sprawdziłem trasę i samego siebie z uwzględnieniem kolana - dziękowałem Bogu że jadę sam bo tych zjazdów w peletonie jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić.

Wpadając na metę pełne zaskoczenie - już 5 Schenkerowcow jest – okazało się że dystans IT jechali, i już są po wyścigu z rewelacyjnymi wynikami - 3,6,18 i 34 miejsce w kategorii Open. Jako jedyna drużyna mieliśmy tylu zawodników i szkoda że nie było zespołowej klasyfikacji - pozostało się cieszyć 2 miejscem Piotrka w swej kategorii, któremu skręcona kostka nie przeszkodziła w świetnym wyniku i cennej nagrodzie.

Także na pełnym dystansie 4 Schenkerowcow skończyło wyścig w pełni punktując do klasyfikacji drużynowej – a co ważniejsze, powiększając przewagę nad zespołem Stolicy – i to mimo absencji najlepszego zawodnika (kontuzja zmusiła Piotra do udziału w krótszym dystansie)! Na uznanie zasługują zwłaszcza Sebastian z Danielem, którzy mimo pierwszego ścigania w górach i palącego słońca ukończyli wyścig z świetnymi rezultatami! A nie było to normą – prawie 200 uczestników przegrało ze słońcem, komarami, defektami i bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z podłożem. A walczono do końca – finisze na gumie z tyłu albo bez opony na przednim kole też miały miejsce.

Później wzmocnieni karkówką i napojami pojechaliśmy na kwaterę odświeżyć się przed wręczaniem wyników – mieliśmy w końcu reprezentanta na podium. Piotr miał chyba niedosyt przejechanych km bo wracał naokoło po asfalcie dwa razy dłuższą trasą niż ja z Michałem przez las i góry na skróty. No i opłaciło się miłym akcentem na sam koniec – napotkaniem dwóch miłych nieznajomych blondynek na rowerach, które nie mogły trafić na Ślichowice, gdzie jechaliśmy.

A kolejna wpadka organizatorów to ... dekoracja zwycięzców już o 16. Mimo 18 w regulaminie. Pól godziny przed 16 opuściliśmy imprezę, wracając tam już po 17 - no i Piotrowi pozostało tylko odebranie nagrody na zapleczu ...

Generalnie jednak impreza bardzo udana, wyniki świetne, humory znakomite.

środa, 20 kwietnia 2005

Łomianki - Pierwszy Maraton

Pogoda na niedzielę zapowiadała się idealnie - więc pełen optymizmu załadowałem się do samochodu Piotrka by dotrzeć do Łomianek. Tam razem z Danielem dosiedliśmy naszych dwukołowych rumaków i pełni werwy ruszyliśmy na miejsce startu. Wśród tłumu rowerzystów odnaleźliśmy resztę zespołu. Teraz czas na zdjęcia, wymianę uwag i złośliwości ;). Ósemka kolarzy w jednolitych barwach Schenkera wyglądała imponująco - Piotrek zrobił kawał dobrej roboty organizując drużynę, stroje i motywując nas do startu! W końcu zajęliśmy miejsce w tłumie czekającym na start, który opóźnił się o 45 min. Liczba chętnych była tak duża, że mimo dodatkowego czasu nie wszyscy zdążyli się zapisać!

W końcu ruszyliśmy - pierwszy raz jechałem w peletonie i to liczącym ok. 1,5 tys. kolarzy - wrażenie niesamowite! Po kilkuset metrach kurz, pył, oczy dookoła głowy, bo część rowerzystów za wszelką cenę usiłuje się przebić do przodu ... I te gumy - co kilkaset metrów pechowcy wymieniający dętkę czy pompujący koło.

Planowaliśmy z Danielem jechać razem, z tyłu, robić zdjęcia itp, ale zadziałał andrenalina i ruszyłem do przodu - w tym tłumie szybko zgubiłem Daniela, nie wiedząc nawet czy z przodu czy z tyłu - postanowiłem więc gonić naszą czołówkę z Piotrami.

Po kilku kilometrach trochę się rozluźniło, uspokoiło, choć na przewężeniach jeszcze robiły się zatory. Największa niespodzianka czekała po ok. 1/3 trasy - rozlewisko i półmetrowej szerokości struga do przebycia - a setki rowerzystów przed nami rozjeździło niezłe błotko na dystansie kilkuset metrów. Zator spory, niektórzy desperaci obchodzący bokiem korek zanurzali się i po szyję w wodzie! Ja bezstresowo zrobiłem kilka zdjęć Sebastianowi, poprawiłem ściągacze i dopiero wtedy wykonałem skok o rowerze do błota - rewelacyjne wrażenie! Szczęśliwy że nie przemoczyłem butów popedałowałem w stronę pierwszego bufetu. Tam chwila przerwy na opanowanie nowej techniki jedzenia pomarańczy, i pełen energii stwierdziłem że można bardziej przycisnąć na pedały.

Trasa okazała się mniej piaszczysta niż wynikało to z sobotnich doświadczeń kolegów - większym problemem były korzenie - ale nowy rower jakoś sobie radził z nimi, więc zacząłem powoli wyprzedzać uczestników. Kilka kilometrów przed metą dopadłem Sebastiana, który zahipnotyzowany poprzedzającym go rowerzystą jechał w tempie iście spacerowym. Gdy zobaczył, że wyprzedza go kolega z drużyny, z nową motywacją siadł mi na kole i razem pociągnęliśmy ładny kawałek. Niestety 2 kilometry przed metą odezwała się stara kontuzja i musiałem zwolnić, co wykorzystał Sebastian mknąc do mety jako czwarty zamykający wynik drużyny Schenkera.

Po wyścigu chwila oddechu, mycie przy wozie strażackim, symboliczny posiłek regeneracyjny, zdjęcia i mój pierwszy w życiu wyścig kolarski dobiegł końca. Kto nie był - niech żałuje.