niedziela, 1 czerwca 2008

Szybkie numerki w Nałęczowie

1 czerwca – dzień dziecka. Niektórzy uważają, że powinien być do dzień wyjątkowy. Dla mnie wyjątkowy jest każdy dzień z moją córką, więc pozwoliłem tego dnia wykazać się dziadkom. 2,5 latka fascynuje wszystko, słoń w oddali jest mniej ciekawy niż barierka w zasięgu ręki, a większym świętem od taty jest babcia :) Pojechałem więc jak zwykle pod prąd, do Nałęczowa, namówiony przez Palca – 150 km, niedaleko, szybki numerek.

Faktycznie, Palec prowadzi szybko, na miejscu byliśmy o 9:30. Standardowe przygotowania, i ustawiamy się w sektorach. Palec w D, ja w E – w sumie może 20 osób łącznie w tych dwu, pustki. Przed nami trochę więcej kolarzy w A,B,C, ale widać linie startu. A za nami tłumy – w tym momencie przestałem myśleć o jeździe turystycznej – druga taka okazja może się nie powtórzyć. Przed startem połykam żela Borna – opakowanie jest nieużyteczne dla mnie w trasie, sprawdzam więc czy zadziała przed. Chyba tak, bo cały czas trzymam pozycje w peletonie, najpierw w rundzie honorowej, potem na trasie.

Na pierwszym podjeździe mijam Palca, ten rewanżuje się na zjeździe. Kolejny podjazd i znów go wyprzedzam, wjeżdżamy w lessowe pola, kurzy się niemiłosiernie. Czasami ledwo co widać osobę jadącą tuż przede mną. Dobrze że nie założyłem soczewek – w kurzu od razu wtedy oczy bolą, bo on dostaje się wszędzie. Jedzie mi się dobrze aż w wąwozie nagle blokuje mi się przednie koło. Muszę stanąć, ciemna rynna, nie ma gdzie zejść na bok, co chwila ktoś mnie mija w pełnym pędzie. Powtarzam jak katarynka UWAGA! i patrzę co się stało – linka od hamulca weszła w tarczę. Jakim cudem nie wiem, ręką nie dałem rady wyciągnąć, użyłem kluczy – poszło łatwo i jadę dalej – szybki numerek na szczęście.

Mimo to minęło mnie sporo osób które wcześniej pracowicie wyprzedzałem na podjazdach – m.in. Palec, którego znów dopadam w Kazimierzu na podjeździe. Noga podaje dalej, Palec zostaje po raz ostatni z tyłu, już do końca. Trasa jest szybka, dużo asfaltu, szutru, podjazdy symboliczne. W końcu opony pokazują co potrafią – na asfalcie pomykam jak na kolarzówce. To i gorąco to idealne warunki dla mnie – na bufetach się nie zatrzymuje (a te ponoć były kiepskie, brakowało wody), upał przeszkadza mi mniej niż innym. Odcinki po łąkach, po muldowych ścieżkach dają trochę po rękach, całe szczęście że są bo inaczej kolarzówka byłaby chyba najlepszym rowerem na ten wyścig.

Tempo jest bardzo szybkie, w pewnym momencie zastanawiam się czy nie warto jechać tylko na 2 żelki, stwierdzam jednak że zjem 3, tylko trochę częściej. Chyba dobrze, bo jednak jechało się intensywnie. Na kolejnym asfalcie podczepiam się pod szybki pociąg – ktoś chyba gonił po złapaniu kapcia bo ciągnął jak dwa parowozy, zrobił się mały peletonik i kilometry padały jeden po drugim w niesamowitym tempie. Niestety, przy odbiciu na szuter jakiś idiota złapał skurcze i naciągał mięśnie. Idiota, bo zostawił rower na środku drogi w poprzek! Pierwszy w peletonie hamował delikatnie, kolejny bardziej, ja już musiałem dać mocno po heblach – szybki numerek, zarzuciło mi tył i gleba.

Powiedziałem idiocie co o nim myślę, sprawdzam rower, wygląda OK, więc jadę dalej. Niestety, wypadłem z rytmu, a łańcuch zaczął tańczyć po kasecie. Na szczęście udało się go jako tako podregulować, ale ochota do ścigania się gdzieś odjechała. Usadowiłem się w aktualnej stawce i tak już jechałem aż do mety. A tu jeszcze zaczęli się maruderzy z Mini. Tym razem był to spory, 34 km dystans, całe szczęście że nie było najmniejszych problemów z wyprzedzaniem – grzecznie ustępowali drogi lub było miejsce. Na sam koniec jeszcze trasa była kiepsko oznaczona – ja zjechałem kilkaset metrów, ci co zawracali przede mną na pewno sporo więcej. Kolejny minus dla orgów – 2 metry taśmy załatwiłyby sprawę, a słyszałem że sporo osób tam się zgubiło – Palec błądził kilkanaście minut.

Całe szczęście, że przynajmniej były tabliczki z odległością do mety – jechałem w ciemno, nie znałem trasy i tylko orientacyjną długość. Kończyłem w dziwnym stanie – niby nogi nie bolały, nie czułem zmęczenia mięśni, ale nie miałem woli jazdy. Nie potrafiłem się zmobilizować by przyspieszyć, a rezerwy chyba miałem. Dobrze że przede mną jechali niezłym tempem, więc przynajmniej nie traciłem. Na metę wpadało się z sporej górki po prostej, niezbyt bezpiecznie rozwiązanie. Już na finiszu spostrzegłem przede mną dziewczynę, wyprzedziłem ją o włos rzutem na taśmę – okazało się że była z Mini i chyba była mocno zdziwiona takim traktowaniem ;) – różnica prędkości pewnie przekroczyła 30 km/h.

Na mecie w bufecie tylko woda i resztki jedzenia na ziemi. Trudno, idę do punktu medycznego. Ręka nie wygląda najgorzej, spore ale płytkie obtarcie, podobnie biodro. Gorzej z nadgarstkiem – ten boli, na szczęście nie puchnie. Spodnie porwane, brudne, więc dostaję opatrunek na biodro aż to wszystko przyschnie po jodynie. Potem odbieram reklamówkę z jak zwykle bogatymi gratisami (plecak, czapeczka, odblaski rowerowe) i przede wszystkim kuponem na posiłek – jak zwykle u Langa nie kolarski – golonka, karkówka lub kiełbasa. Porcje tym razem mniejsze niż w Szczawnie, ale moja była wystarczająca. Szukając Palca zobaczyłem wyniki – szok – 92 miejsce, gdyby nie incydent z hamulcem byłbym w ósmej dziesiątce – 20 miejsc wyżej dzieliły tylko dwie minuty. Najlepszy wynik procentowy ze wszystkich startów – 76%. Oj, warto było popełnić taki szybki numerek w Nałęczowie :)

Potem czas zwolnił – odpoczynek w cieniu, piwko z sokiem, czekanie na losowanie nagród, dekoracje – bardzo przyjemna atmosfera pomaratonowa. Wielki plus dla orgów za atrakcje dla dzieci – dmuchany zamek do skakania, coś w rodzaju squasha, tylko że piłka na sznurku lata dookoła kija, malowanie twarzy i wiele innych. Gdyby nie nadgarstek, to pokręciłbym się trochę na rowerze po okolicy, ten niestety z każdym ruchem przypominał o sobie. Wyjazd też się opóźnił – Palec zaparkował na głazie, coś z podwozia mu częściowo odpadło i musiał to zdemontować do końca :)