niedziela, 25 maja 2008

Deszczowy Dancing w Supraślu

Niestety prognozy zmieniły się o 180 stopni i długi weekend na Podlasiu był deszczowy. Pierwszego dnia na 9 km czasówce nie robiło to wrażenia. Tylko mżyło, trasa krótka i w większości po asfaltowej ścieżce rowerowej – bułka z masłem. Na start poprowadził Grzesiek z Pawłem – dla nich to był debiut w maratonach. Zarejestrowaliśmy się, miałem startować pół godziny później – mimo wcześniejszych zapowiedzi nie zostałem zgłoszony. Ale i tak nazwiska były z takimi błędami że Paweł nie wystartował – nie raczyli bowiem wywoływać również wg numeru. Zawodnicy startowali co kilkadziesiąt sekund, więc czekał ponad godzinę na ponowną kolej.

Trasa miała zostać skrócona do 8 km (mi wyszło 9,4 km), postanowiłem jechać szybko ale bez szaleństw. W połowie trasy mignęła mi z przodu sylwetka poprzedzającego zawodnika, powoli ją doganiałem, i przy znaku 500m do mety wyprzedziłem. Finisz był pod górkę, i w moim przypadku mocny bo 2 sekundy później kolega pokazał że łatwo wyprzedzić się nie da. Też musiałem przyspieszyć i pod górę mknąłem na przełożeniu na którym zwykle zjeżdżam :) Udało się, zarobiłem dzięki temu kilka sekund. Byłem co prawda w połowie stawki (53/106), ale nie dałem się żadnej dziewczynie :)

W sobotę pogoda była podobna, deszczyk mżył raz mocniej, raz słabiej. Do nas dołączył Marek i razem stanęliśmy w sektorze. Na szczęście zdecydowałem się zdjąć kurtkę przed startem – nie była potrzebna i tylko przeszkadzałaby. Spodziewałem się więcej asfaltu na początku – ten zaś szybko się skończył, a leśne ścieżki okazały się przeważnie błotniste. Szutru było niewiele, ale nie jechało się źle, choć cały rower tańczył w błocie. Pierwszy bufet w świetnym miejscu, ale trochę za daleko. Ja nie skorzystałem, ale dla tych z tyłu to chyba półtorej godziny jazdy.

Pierwsze podjazdy – nie było tłoku, do miejscowości Zasady podjechałem wszystko. Celowałem z czasem na sporo poniżej 3 godzin, i wtedy ujrzałem łąkę, a w oddali grupkę około 50 maratończyków. Nie spieszyłem się, powoli, po bagnisku podjechałem do mostku – zostało niewiele ponad 10 osób więc nie czekałem wiele. Ktoś przede mną o mało co nie wpadł do wody, strażacy którzy napinali liny robiące za barierki poradzili by iść lewą stroną. Potem było jeszcze kilka strumyczków, już bez mostków. Pierwszy za pomocą kęp trawy i roweru udało się przeskoczyć suchą stopą, w kolejnym rower schował całe przednie koło, i moją lewą nogę. Trudno, jeszcze była przeprawa po ogrodzeniu i piekielne bagna się skończyły. Na rowerze kupa błota, trawy, opony ważą chyba ze 2 kg każda – pomyślałem, najgorsze za mną. Zwłaszcza że gromadka dzieci dopingowała z ujmującą kartką z napisem „Kibicujemy wam” :)

Myliłem się. Kolejne kilometry przyniosły dużo krótkich, stromych, interwałowych podjazdów, odbierających motywację i siłę do dalszej jazdy. Znów taniec na oponach, Dancing Ralphy pokazały że takie warunki nie dla nich. Choć błota nie było dużo, i lepsze opony przy nieco lepszej technice pozwoliłyby wszystko przejechać, gdyby noga podawała. Ja potraktowałem to jako wymówkę, i podchodziłem z czystym sumieniem. Na jednym, na szczęście mało stromym zjeździe taniec przeszedł w poślizg i wylądowałem głową idealnie prostopadle w zbocze wąwoziku. Kolega który jechał za mną powiedział że wyglądało to bardzo efektownie i groźnie, na szczęście nie jechałem szybko i większość upadku zamortyzowałem ręką. Kask tylko głębiej osadził mi się na czole i pojechałem dalej.

Jadłem wg planowanego czasu jazdy max 3h, całe szczęście na drugim bufecie postanowiłem porwać batonik na wszelki wypadek. Przydał się idealnie, inaczej musiałbym sięgać do plecaka, a smakował wyśmienicie przyprawiony podlaskim błotem. Po upadku obie ręce miałem ubłocone, całe szczęście że deszczyk po jakimś czasie pozwolił zmyć to wszystko z kierownicy. Od Zasad jechałem już tylko by dojechać, na przetrwanie – ale tak jak większość, bo może 2-3 osoby mnie wyprzedziły, ja niewiele więcej, i to głównie po defektach. Nie było znaku 5 km do mety, ale obstawa trasy podała w pewnym momencie że tylko 2 km zostało – trochę przyspieszyłem, ale w stylu żółwia raczej. Nie miałem siły by finiszować na blacie, choć wynik nie był zły – niecałe 3:14 h, i 71% zwycięzcy.

Na mecie okazało się że nie działa mi chip – już na matach kontrolnych nie piskał. Sprawdziłem, jest, na szczęście sędziowie rejestrowali również wizualnie i byłem w wynikach. Nie chciało mi się go demontować do kontroli, skorzystałem z bufetu, załapałem się jeszcze na wodnisty makaron – na szczęście jestem wszystkożerny i nie przeszkadzała mi mierna jakość „dania”. Okazało się że firma cateringowa wystawiła orgów do wiatru i musieli coś organizować prawie w ostatniej chwili.

Grzesiek przyjechał szybciej niż się spodziewałem, i o wiele w lepszym humorze. W takich warunkach jego turystyczny rower ledwo co dojechał, tak jak i Pawła, ale obaj połknęli bakcyla, i stawią się też w Lublinie może już na nowym sprzęcie. Mój też był ubłocony, ale spisywał się dzielnie do końca – nie chciałem myć go w jeziorze – gdzieś w okolicy miał być Karcher, ale musiałem się zadowolić zwykłym kranem. Niestety nie umyłem butów i okazało się że nie mogę zdjąć jednego już przy aucie. Na szczęście niedaleko była kałuża i po kilkukrotnym przemyciu zapięcia w końcu puścił.

Start w niedziele odpuściłem, i okazało się że wyszło mi to na dobre. Już w poniedziałek jadąc do pracy okazało się że lewy bark nie jest w pełni formy. Rekreacyjny dojazd do pracy wytrzymał, ale w terenie byłoby gorzej. To pewnie przy tej wywrotce go nadciągnąłem.

Brak komentarzy: