środa, 20 kwietnia 2005

Łomianki - Pierwszy Maraton

Pogoda na niedzielę zapowiadała się idealnie - więc pełen optymizmu załadowałem się do samochodu Piotrka by dotrzeć do Łomianek. Tam razem z Danielem dosiedliśmy naszych dwukołowych rumaków i pełni werwy ruszyliśmy na miejsce startu. Wśród tłumu rowerzystów odnaleźliśmy resztę zespołu. Teraz czas na zdjęcia, wymianę uwag i złośliwości ;). Ósemka kolarzy w jednolitych barwach Schenkera wyglądała imponująco - Piotrek zrobił kawał dobrej roboty organizując drużynę, stroje i motywując nas do startu! W końcu zajęliśmy miejsce w tłumie czekającym na start, który opóźnił się o 45 min. Liczba chętnych była tak duża, że mimo dodatkowego czasu nie wszyscy zdążyli się zapisać!

W końcu ruszyliśmy - pierwszy raz jechałem w peletonie i to liczącym ok. 1,5 tys. kolarzy - wrażenie niesamowite! Po kilkuset metrach kurz, pył, oczy dookoła głowy, bo część rowerzystów za wszelką cenę usiłuje się przebić do przodu ... I te gumy - co kilkaset metrów pechowcy wymieniający dętkę czy pompujący koło.

Planowaliśmy z Danielem jechać razem, z tyłu, robić zdjęcia itp, ale zadziałał andrenalina i ruszyłem do przodu - w tym tłumie szybko zgubiłem Daniela, nie wiedząc nawet czy z przodu czy z tyłu - postanowiłem więc gonić naszą czołówkę z Piotrami.

Po kilku kilometrach trochę się rozluźniło, uspokoiło, choć na przewężeniach jeszcze robiły się zatory. Największa niespodzianka czekała po ok. 1/3 trasy - rozlewisko i półmetrowej szerokości struga do przebycia - a setki rowerzystów przed nami rozjeździło niezłe błotko na dystansie kilkuset metrów. Zator spory, niektórzy desperaci obchodzący bokiem korek zanurzali się i po szyję w wodzie! Ja bezstresowo zrobiłem kilka zdjęć Sebastianowi, poprawiłem ściągacze i dopiero wtedy wykonałem skok o rowerze do błota - rewelacyjne wrażenie! Szczęśliwy że nie przemoczyłem butów popedałowałem w stronę pierwszego bufetu. Tam chwila przerwy na opanowanie nowej techniki jedzenia pomarańczy, i pełen energii stwierdziłem że można bardziej przycisnąć na pedały.

Trasa okazała się mniej piaszczysta niż wynikało to z sobotnich doświadczeń kolegów - większym problemem były korzenie - ale nowy rower jakoś sobie radził z nimi, więc zacząłem powoli wyprzedzać uczestników. Kilka kilometrów przed metą dopadłem Sebastiana, który zahipnotyzowany poprzedzającym go rowerzystą jechał w tempie iście spacerowym. Gdy zobaczył, że wyprzedza go kolega z drużyny, z nową motywacją siadł mi na kole i razem pociągnęliśmy ładny kawałek. Niestety 2 kilometry przed metą odezwała się stara kontuzja i musiałem zwolnić, co wykorzystał Sebastian mknąc do mety jako czwarty zamykający wynik drużyny Schenkera.

Po wyścigu chwila oddechu, mycie przy wozie strażackim, symboliczny posiłek regeneracyjny, zdjęcia i mój pierwszy w życiu wyścig kolarski dobiegł końca. Kto nie był - niech żałuje.