sobota, 27 grudnia 2008

Gra planszowa listopada

Gdy z 23 rozgrywek 8 jest w jedną z gier, a kolejna może się poszczycić tylko 2 partiami, wynik powinien być oczywisty. A nie jest, bo nuworysz rzucił wyzwanie królowi. I jednak wygrał, tym razem wyżej cenię 8 rozgrywek w Dominiona od 2 Agricoli, ale tylko dlatego że były to moje pierwsze partie. W końcu kupiłem Dominion, Agricolą trochę się nasyciłem a rządza gry w nową pozycję jeszcze nie wygasła.
Gdzieś z tyłu czaił się jeszcze Through the Ages, ale jedna rozgrywka to troszeczke za mało.

sobota, 1 listopada 2008

Gra planszowa października

Październik = Gratislavia, przynajmniej jeśli chodzi o moje granie w tym miesiącu. Na wyróżnienie zasługuje tym razem nie jedna gra, ale projektant - Reiner Knizia, 6 z 11 gier w które grałem to jego pozycje. Ale każda po jednym razie więc nie mogły zagrozić Wysokiemu Napięciu. Tak, w końcu zagrałem w Wysokie Napięcie, i to dwa razy. Ta gra zawsze była odrzucana przez znajomych, zawsze znalazła się jaka nowa gra do poznania, a ja odczuwałem coraz większy niedosyt. Całe szczęście nie pozostał on w pełni zaspokojony i cały czas pałam rządzą wygrania w Wysokie Napięcie ;)

poniedziałek, 13 października 2008

Gratislavia II

Lubię Wrocław, więc po bardzo pozytywnych wrażeniach na Pionku decyzja by jechać na Gratislavię była oczywista. Jednak w ostatniej chwili pojawiła się perspektywa że jednak nie pojadę. Perspektywa miała 4 miesiące, 4 łapy, co 4 godziny srała, za to sikała co 2 :) Jednak udało się to załatwić logistykę, więc ruszając o 4 rano zabrałem Samura i Costiego i w drogę.

Obawiałem się jazdy trochę ponad 2 tygodnie po skręceniu prawej nogi, ale okazało się że nie było tragicznie. Kostka odzwyczajona ostatnimi czasy od systematycznego ruchu pod koniec co prawda sygnalizowała swoja obecność, ale trasa jej posłużyła bo zeszły nawet resztki opuchlizny. A jechało się nieźle mimo wysypu fotoradarów na trasie – tylko raz Costi mnie zagadał i zgubiliśmy drogę :). Na miejscu Samur po telefonie do przyjaciela umówił nas z Magmą i dzięki niemu zaparkowaliśmy przed Politechniką. Tuż po nas przyjechał mst, i ta kolejność okazała się potem decydująca ;)

W międzyczasie Magma pokazał nam hostel, gdzie się z Costim udaliśmy zgodnie z dewizą „przezorny zawsze ma gdzie spać” ;). Było to może 4 minuty od politechniki, okazało się dużym mieszkaniem w starym budownictwie, świetnie urządzonym i dobrze pomyślanym. Zapowiedzieliśmy resztę ludzi, dostaliśmy miejsca na górze piętrowych łóżek, i usatysfakcjonowani miejscówką poszliśmy grać, strojąc się też w nowe poznańskie koszulki.

Zacząłem od Wysokiego Napięcia, gdzie wygrał Yog, potem postanowiłem przenieść się na Kniziaton. Sympatycznie pomyślany, rozgrywki z większymi emocjami bo i wynik istotny – po 4 partiach(Razzia!, Circus Flohcati, Blue Moon City i Przez Pustynie) i sporej ilości punktów przy Kingdoms nie dość że dałem ciała maksymalnie, to jeszcze graliśmy ze „szpionem” który notorycznie odchodził od stołu i przeciągał rozgrywkę ;) Po tej klęsce zagrałem m.in. z liderem punktacji Mst w Tygrys i Eufrat, Mst wygrał i przyjemnie było obserwować go w akcji. Już na luzie 2 lekkie partyjki 2-osobowe, by podczas drugiej w Zaginione Miasta Steady ku mojemu osłupieniu podszedł i oznajmił że jak wygram partię to i cały konkurs. A że gra mi podeszła, to i się udało :)

Wieczorem grupowo udaliśmy się do knajpy, prowadzeni przez Steady’ego chyba po spirali, bo krążyliśmy niemiłosiernie po Wrocławiu. W końcu udało się nam dotrzeć na miejsce, kosztując gruzińskich specjałów i poznając grę Finto. Na miłe zakończenie dnia udaliśmy się do Spiżu, gdzie przetestowałem piwo miodowe – test zakończył się postanowieniem by następną Gratislavie zacząć już w piątek w Spiżu :)

Drugiego dnia postanowiłem odpocząć od konkursów i w rewelacyjnej sali Horrorowej siałem terror dwiema partiami Agricoli, najpierw dwuosobowo z Wiewiórką potem z 3 debiutantami w tym z moim kuzynem by miło zakończyć dzień partią Wysokiego Napięcia, gdzie wygrał Yog. Równolegle Costi wygrał turniej Maneouver, tylko Samur się wyłamał i nie wygrał nic ;)

Powrót przebiegał spokojniej, ruch był większy a i zatrzymaliśmy się by coś zjeść. Costi z Samurem gadali o grach komputerowych a ja chyba po raz pierwszy w życiu poczułem się staro, będąc w branży IT a nie rozumiejąc tego slangu. Na szczęście Costi pozbawił mnie kompleksów, pytając co to jest eurogra – jak widać nie można wiedzieć wszystkiego ;)

piątek, 3 października 2008

Gra planszowa września

Tym razem tematem przewodnim był Pionek, co nie przeszkodziło na podium wskoczyć grze z innego wieczoru, czyli Saboteur. 4 szalone rozgrywki przy piwie - ta gra idealnie się do tego nadaje :)
Na drugim miejscu Agricola - 3 partie i mocna ugruntowana pozycja. I tylko 2 miejsce, skoro zwycięzca również miał 3 partie?
Oznacza to, że do akcji wszedł Through the Ages: A Story of Civilization . Też 3 rozgrywki, każda jeszcze mocno przesterowana, ale równie mocno satysfakcjonująca, a jeszcze mocniej wpływająca na rządze kolejnych gier. Niestety, "waga" rozgrywek, czyli długość i "mózgożerność" nie pozwala na częstsze rozkosze obcowania z Through the Ages :(

wtorek, 9 września 2008

Gra planszowa sierpnia

Sierpień to Kaszubkon, i mnóstwo gier - 56, wiec tym razem bedzie szerokiem 5-miejscowe podium. Zacznę od 5 miejsca, czyli Razzia! Chwiler, ale bardzo sympatyczny i cały czas sprawiający mi dużo frajdy.
4 miejsce - Manoeuvre. Ta gra ma coś w sobie, niby za nią nie przepadam, niby wiem jak grać ale nie lubie grać w ten sposób, ale siadam jednak do tej pozycji - 4 rozgrywki.
3 miejsce - Caylus. 3 rozgrywki, mój poziom gry w końcu był jaki-taki i mogłem nawiązać walkę. No i niedostyt tytułu został zaspokojony :)
2 miejsce, niespodziewanie - Puerto Rico. Niby tylko 2 partie, ale jakie. Nie dość, że w końcu opanowałem tę grę i to ja kierowałem grą a nie na odwrót, a rozgrywkę z Wiewiórką, Costim i Duchem będe pamiętał wyjątkowo długo :).
A zwycięzcą została - Agricola. 5 gier, każda bardzo sympatyczna, w rożnorodnym ale zawsze zacnym gronie. Zacząłem grać z kartami i to jest sól tej pozycji. Zasłużony lider.

poniedziałek, 8 września 2008

Pionek w rytmie sinusoidy

Do tej pory Pionek nie jawił się zbyt atrakcyjnie by się nań udać – dużo bliżej jest na Politechnikę, można zagrać tam w każdą wolną chwile weekendu praktycznie. Jednak Kaszubkon pozostawił po sobie tak dobre wrażenie, że jeszcze na nim podjąłem decyzje – jadę na Pionek. Nie samymi grami człowiek żyje, więc postanowiłem poznać „to coś” Pionka, czyli atmosferę w Gliwicach.

Tym razem postanowiłem wziąć kierownicę we własne ręce, a w poszukiwaniu współpasażerów podjąłem drugą dobrą decyzję – jechać przez Radom I Kielce. W W-wie zabrałem Costiego, w Radomiu czekali Vappor i BMC, a w Kielcach Squirrel z Cyrylem. I już w aucie okazało się w czym jest siła Pionka – to jego uczestnicy, a szczególności pomarańczowe koszulki :) Wiewiórka zdecydowanie umiliła i tak wesołą do tej pory podróż – jej zalety pozwalała docenić zwłaszcza dynamiczna jazda w sporym ruchu :) Dopingowany okrzykami Squirrel wycisnąłem z samochodu znacznie więcej niż zwykłem to robić na co dzień ;) a reszta chłopaków była wniebowzięta.

Niestety wszystko co dobre za szybko się kończy, a my zeszliśmy sinusoidą ze szczytów na samo dno – podjechaliśmy pod hotel Tiffany. No i się okazało, że nasza rezerwacja już wyszła – znaczy się rezerwacja była, ale wolnych trójek już nie :) Mimo to zapłaciliśmy – powiedziano że jak wrócimy wieczorem to trójeczka będzie na nas czekać. Okazało się to dwójką z dostawką – ale ci którzy przyjechali dopiero wieczorem mieli ponoć większe problemy i musieli szukać innego lokum. Zaś szczytem wszystkiego była propozycja 2 dwójek zamiast trójki ... w cenie 2 dwójek czyli prawie 100 zł drożej! Po tym nawet sympatyczna sala konferencyjna nie ratuje w moich i costiego oczach tej miejscówki – zwłaszcza że cena i jakość śniadania były odwrotnie proporcjonalne do siebie – i to nie w stronę „mało płacisz dobrze jesz”.

Na szczęście nie zraziło nas to, bo doskonale wiemy że sinusoida idzie potem do góry. Pojechaliśmy więc na Pionka z Browarionem, zostawiając u niego nasze bagaże. Na wejściu zaszokowała nas opłata – aż 200 gr. Zapożyczyłem się więc i zacząłem chłonąć atmosferę imprezy wraz z bułką na drugie śniadanie. Musiałem chyba wyglądać bardzo samotnie bo od razu zacząłem przyciągać pomarańczowe koszulki – to chyba najlepsza metoda by je wszystkie bardzo szybko poznać :) Długo nie dałem się zmolestować, ale jak skończyłem jeść to i wymówka się też skończyła i niestety musiałem w coś zagrać. Poszczęściło się ... Squirrel i dzięki temu poznałem Konfrontacje Władcy Pierścieni. Ma dwie zalety – Śródziemie i krótki czas gry – niestety uległem Wiewiórce i pierścień trafił do miejsca przeznaczenia.

I w końcu nadszedł czas na danie główne – akademia Don Simona pt „Nie będę już cierpiał jak ktoś napisze zagram w Through the Ages ale z osobami które już grały”. Jak wielkie poczucie krzywdy było w narodzie świadczy 16 osobowa frekwencja ;) Po ok. 40 minutowym wykładzie przyszła kolej na praktyki – te na początku niemrawe, stopniowo nabierały rozpędu. Don Simon dwoił się i troił, ale gier było 5 i przez to zrobił się spory down-time. No ale ta gra tak ma, mimo to ląduje u mnie na pierwszym miejscu w kategorii miodność i satysfakcja z grania - przypomina Cywilizację sprzed 20 lat pod tym i innymi względami. Dla mnie gra Pionka. Pierwszą rozgrywkę wygrał dla mnie Michał Anioł, w drugiej(następnego dnia) byłem ostatni, ale satysfakcje miałem jakbym wygrał bo udało mi się zbudować niezły potencjał, nabierając przy tym doświadczenia. Fascynujące w TtA jest to jak szybko rzecz w której czujesz się mocny staje się twoją najsłabszą stroną – przypomina to trochę kurs żeglarski gdzie jak ktoś koryguje kurs łodzi to kończy się to zwrotem w drugą stronę i płynięciem wężykiem.

Ale szczyt sinusoidy osiągnęliśmy znów w poznańskim towarzystwie, kiedy wraz z Seneszelem, Demnogonisem i Westwoodem (ten co prawda z Krakowa ale to prawie to samo) udaliśmy się do ukraińskiej knajpy. Za miesiąc jedziemy z costim walczyć pod Kamieńcem a w Gliwicach poczuliśmy już zew Ukrainy. Knajpa jakby żywcem wzięta stamtąd, wliczając obsługę i jakość jedzenia - miód i piwo pszeniczne w gębie. Poczułem się jak w niebie, w błogostanie odpadliśmy z costim w elimicjacjach w turnieju wiedzy i jedyne na co mnie było stać to obserwować zmagania finałowe. Moim faworytem był Draco, niestety poległ na rokterowej poezji inspirowanej Kaszubkonem. Wielkie brawa dla WC i ujka za turniej – pomysł i wykonanie przednie.

Niestety sinusoida zjeżdżała już w dół – trzeba się było zabierać, zakwaterować i pieszo pospacerowaliśmy w stronę Knajpy. W porównaniu do Gliwic W-wa to dziura – po drodze widzieliśmy kilka bardzo interesujących lokali, niestety Knajpa nie trafiła do tej kategorii. Nie było tam jednego miejsca odpowiedniej wielkości i potworzyły się lokalne koła zainteresowań zamknięte choćby z przyczyn brakomiejscowych na nowoprzybyłych. BMC i vappor którym nie dane było skorzystać z ukraińskich uciech skonsumowali pizzę, ja z costim rozważaliśmy wyższość ukraińskiego pszenicznego piwa nad ofertą Knajpy i stwierdziliśmy że najlepiej będzie wycofać się do Tiffany i pomanewrować. Sinusoida ruszyła więc w górę, ja powstrzymałem swoje zapędy i w końcu pokonałem costiego, niby francuzami, ale kostki mi nie sprzyjały. Manouvre to dobra gra, ale nie w moim typie.

Ostatnią atrakcją wieczoru był Brass – w końcu doczekaliśmy się na Wiewiórkę i wraz z costim i Akakusem zaczęliśmy kopać kanały i układać szyny kolejowe. Odpuściłem już eksperymenty i trochę narobiłem nadszarpniętą w Dębrzynie opinie – co prawda costi miał pretensję że tłumaczyłem skrótami myślowymi, ale w końcu załapał o co biega w tej grze a i najgorzej mu nie poszło :) Miałem jeszcze ochotę na Through the Ages ale jakoś sprowadzono mnie do pionu – chłopakom chyba nie uśmiechało się wracać z niewyspanym kierowcą.

Rano śniadanie czyli dołek sinusoidy – jajecznica czy kiełbasa taka sobie, trochę serka topionego i dżemik, przynajmniej chleba nie limitowali. Na poprawę humoru zdaliśmy pokój i pojechaliśmy na Pionek. Tym razem już nie dałem się odwieść od TtA, potem Caylus Magna Carta i na szybko żółwiki, Ligretto football, Flix Mix, pamiątkowe zdjęcie. Zlot zakończyły Wojny Ryżowe - te nabyłem specjalnie na Pionek zwiedziony obietnicą, i okazało się że było warto. Co prawda karty opisane fatalnie – jakby był sam skrót opisu działania bez zasadniczej treści, ale dało się grać zwłaszcza dzięki zaangażowaniu Squirrel w wyjaśnienie zasad. Użyłem całej swojej perswazji politycznej i już w połowie gry Beata, Veri i costi stwierdzili ze trzeba bić lidera. Mój dajmio stoczył kolejno 2 pojedynki, oczywiście wygrane, nawet mimo losowania remisu :) Nie pozostałem dłużny i pokonałem dajmio Beaty, niestety nie skończyliśmy rozgrywki, więc wszystko się mogło zdarzyć – mimo tak zmasowanego ataku gra ma mechanizmy pozwalające go przetrwać.

Na zakończenie rozegraliśmy kilka testowych gier jak "Ustaw krzesła", "Zbierz plakaty", "Znieś ławkę" "Zanieś materace do budynku obok" i poszliśmy z costim pokazać vapporowi i BMC ukraińską knajpę. Chłopaki już nie popełnią błędu i nie będą jeść pizzy w Gliwicach. Sinusoida skierowała się w dół a my do auta, niestety bez Squirrel. Przez to było nudno, chłopaki tylko od czasu do czasu wspominali jak to było fajnie z Wiewiórką na tylnim siedzeniu :)

sobota, 19 lipca 2008

Zwycięstwo na froncie Giga

Przeciwnicy:
Marszałek Dystans i generał Czas. Groźna i bardzo niebezpieczna para przeciwników, walcząca zawsze razem. Dodatkowo często podczas walki doskwiera V kolumna „Tłok”.
Dywizja „Ragozd” armii „Schenker”: Jednostka po półtoramiesięcznej przerwie w walkach wyszła trochę z wprawy, testowe poligony potwierdziły że przygotowanie nie jest wzorowe. Uzbrojenie jednostki jest uniwersalne, choć świeżo wymienione – napęd i opony Racing Ralph mają za sobą niecałe 800 km walk.

Miejsce bitwy:
Powerade MTB Maraton, Międzygórze, Front Giga: 82 km, 2520m przewyższeń (oficjalnie, ponoć było więcej). Trasa średnio trudna, z długimi, wymagającymi podjazdami. Pogoda sprzyjająca planowanej operacji, bez upałów i bez deszczu. Nawierzchnia głównie szutrowa, luźna.

Przebieg starcia:
Dowództwo zdając sobie sprawę z większych wymagań na froncie Giga postanowiło za zadanie pokonanie Dystansu, bez specjalnego przejmowania się Czasem. Przy okazji można było wykorzystać sprzyjającą okoliczność, że w tym roku działalność V kolumny „Tłok” na tym odcinku została znacznie zniwelowana. Wątpliwości czy jednostka poradzi sobie przed takim wyzwaniem jednak pozostały i były praktycznie do końca, jednak nawet pogoda nie dała pretekstu by przesunąć oddział na łatwiejszy odcinek Mega.

W okolice działań dywizja została przerzucona wraz z dwiema innymi I korpusu „BZ” – „Daniel” i „Palec” dzień wcześniej. Tutaj w ośrodku Gigant nastąpiła koncentracja armii z dywizją „Magda” II korpusu „Poznań”. Oczywiście nastąpiła wymiana doświadczeń między jednostkami i opracowanie planu ataku następnego dnia, uwzględniając dywizję „Robert” II korpusu która miała dołączyć już przed startem. Armia postanowiła skoncentrować się na odcinku Mega, wykorzystując odwrócenie uwagi przeciwnika moim atakiem na Giga.

By uprzedzić V kolumnę, atak na froncie Giga zaczynały się tym razem pół godziny wcześniej. Przygotowania trwały od rana – czyszczenie sprzętu, kontrola ciśnienia, uzupełnianie zapasów. Te mogłem zabrać mniejsze, bo odpuszczenie Czasu by skupić się na Dystansie daje możliwość skorzystania z punktów zaopatrzenia na planowanej trasie ataku. Nieokreślona pogoda była powodem że zdecydowałem się na walkę w długim rękawie, biorąc ze sobą też krótki i kurtkę przeciwdeszczową. Zarówno bluza jak i pogoda okazały się cieplejsze niż się wydawało i zmiana wyposażenia została dokonana na pierwszym punkcie zaopatrzenia.

Początek natarcia był świetny – do boju zagrzewały jednostki uderzające dopiero w drugim rzucie na froncie Giga, można było się nie obawiać ataku V kolumny – atak zaczynał się długim podjazdem. Zgodnie z taktyką rozważnego korzystania z sił moja dywizja posuwała się a ariergardzie natarcia, jednak po kilkunastu minutach okazało się że mimo wszystko optymalne tępo ataku jest szybsze niż kilku innych oddziałów. Niestety, na samym początku zawiodła kompania zwiadowcza „Pulsometr” – okazało się że skończyło się zasilanie i pododdział do końca walk pozostał bezużyteczny. Dokuczliwy było zwłaszcza brak ciągłej informacji o przeciwniku „Czas”. Druga kompania zwiadu „Sigma” przejęła częściowo te obowiązki, ale kosztem zwiększonego bałaganu logistycznego.

Atak rozwijał się pomyślnie nawet mimo próby uderzenia V kolumny. Już po nieco ponad godzinie pojawiły się pierwsze jednostki frontu Mega, atakujące na wspólnym tu jeszcze odcinku. Posuwały się co prawda pojedynczo, ale podczas zjazdu jedna z nich tylko o 1-2 sekundy zdążyła uprzedzić atak sabotażystów wyprzedzając mnie tuż przed zwalonym przez nich drzewem który zwężał trasę zjazdu do single-tracka. Mogąc pominąć Czas, a uwzględniając ostrzeżenia o niestabilnych szutrach na zjazdach, jeszcze większy nacisk na nich kładłem na bezpieczeństwo niż szybkość.

Pierwsze problemy zaczęły się ok 36 kilometra, podczas najdłuższego z podjazdów. Kompania „Kolano” batalionu „Lewa Noga” zaczęła sygnalizować kłopoty. Po jakimś czasie podobne sygnały dochodziły również z kompanii „Kolano” drugiego batalionu. Problem narastał – jednostki te słynęły w całej armii jako wyjątkowo problemowe, ale tym razem charakter kłopotów był trochę inny. Niestety, zatrzymało to na kilka minut natarcie całej dywizji, z czego były jednak zadowolone kompanie „Krzyż” i „Tyłek” z batalionu zaopatrzenia. Atak szybko został wznowiony, jednakże do momentu pokonania całego podjazdu niezbędny był jeszcze jeden postój.

Niedaleko za szczytem był kolejny punkt zaopatrzeniowy i miejsce, gdzie oba fronty się rozdzielały. Dywizja uzupełniała zapasy nieśpiesznie, dając dłuższą chwilę wytchnienia najbardziej utrudzonym pododdziałom. Po dłuższej chwili nadciągnęła też dywizja „Palec” i po szybkiej wymianie doświadczeń bojowych kontynuowała natarcie. A w dowództwie mojej dywizji trwał dylemat – czy jednostka podoła trudom Giga, czy też złamać rozkazy i zjechać na front Mega. Gdyby, jak wcześniej, rozkazy pozostawiały dowolność wyboru, fatalne morale dywizji by przeważyło. Tym razem jednak sztab uznał że atak jeszcze jest możliwy, a ew. wycofanie będzie możliwe przecież w każdej chwili.

Natarcie zostało więc wznowione w kierunku Giga, i od razu cała dywizja tego pożałowała. Równie długi zjazd co podjazd był po mocno wystających kocich łbach, i jednostka od razu zaczęła marzyć o przezbrojeniu w sprzęt amortyzowany również z tyłu. Jest to jednak równie realne jak zamiana wszystkich Hummerów na Rosomaki w Afganistanie ;) Atak trwał jednak cały czas mimo stosunkowo żałosnego tempa, by w końcu teren zrobił się bardziej sprzyjający – malownicze trawersy z pięknymi widokami. Dobre zaopatrzenie dało znać o sobie i od razu morale dywizji wzrosło a natarcie nabrało animuszu, zwłaszcza na w końcu wspaniałym zjeździe. Szuter poprzecinany drewnianymi belkami odpływów pozwalał na osiągnięcie wspaniałego tempa ataku, całe szczęście że kontrwywiad działał lepiej niż w Afganistanie i oznaczył taśmami niebezpieczne miejsca gwałtownych zakrętów. Odpowiednio wcześnie wyhamowywały one tempo natarcia pozwalając bezpiecznie zmienić jego kierunek.

Następny podjazd koło Jaskini Niedźwiedziej mimo dotychczasowych kłopotów dywizja pokonywała powoli, z przestojami, ale już rutynowo, docierając w końcu do trzeciego i ostatniego punktu zaopatrzenia. Tam była kuszona zabronionym przez Konwencje Genewską podczas działań zbrojnych paliwem „Piwo”, ale własne zapasy innego wysokowydajnego paliwa „Born” pozwoliły nie ulec tej pokusie. Dywizja pobrała więc tylko standardowe uzupełnienie do własnych zapasów i pokrzepiona informacjami że został tylko jeden nieduży podjazd a potem już tylko w dół, ponowiła atak.

I wtedy dowództwo zmroził sygnał z plutonu „Ścięgno” kompanii Kolano batalionu „Prawa Noga” – jest źle. Ten oddział miał już na sumieniu kilkumiesięczne przerwy w działaniach bojowych całej dywizji, na szczęście faktycznie został już tylko jeden podjazd, a raczej podejście. W tej formie ataku pluton nie protestuje, tak jak i podczas zjazdu. Niestety, bez niego natarciu ciężko nabrać impetu i tylko w sprzyjającym terenie toczy się głównie siłą rozpędu. I gdy pozostałe pododdziały raportowały wysoką skuteczność nowego paliwa i pełną gotowość bojową, skuteczny szybki atak nie był możliwy. W końcu dywizja osiągnęła cel, w stanie krańcowo różnym – dwie straszliwie wyczerpane kompanie i reszta jednostek na ich tle wyglądająca jak po lekkim poligonie. Z jednej strony sukces i zrealizowanie planów, z drugiej rozczarowanie niewykorzystanym potencjałem.

Po zakończeniu działań bojowych na odprawie i podsumowaniu działań okazało się że dywizja „Magda” została wyróżniona, jako druga w swojej klasie, awansując do grona elitarnych, gwardyjskich oddziałów. Mimo tego i mimo wszelkich problemów, najlepiej został doceniony wysiłek mojej dywizji, która po raz kolejny okazała się najbardziej efektywna, ale po raz pierwszy na tle całej armii a nie jednej czy dwu dywizji.

niedziela, 1 czerwca 2008

Szybkie numerki w Nałęczowie

1 czerwca – dzień dziecka. Niektórzy uważają, że powinien być do dzień wyjątkowy. Dla mnie wyjątkowy jest każdy dzień z moją córką, więc pozwoliłem tego dnia wykazać się dziadkom. 2,5 latka fascynuje wszystko, słoń w oddali jest mniej ciekawy niż barierka w zasięgu ręki, a większym świętem od taty jest babcia :) Pojechałem więc jak zwykle pod prąd, do Nałęczowa, namówiony przez Palca – 150 km, niedaleko, szybki numerek.

Faktycznie, Palec prowadzi szybko, na miejscu byliśmy o 9:30. Standardowe przygotowania, i ustawiamy się w sektorach. Palec w D, ja w E – w sumie może 20 osób łącznie w tych dwu, pustki. Przed nami trochę więcej kolarzy w A,B,C, ale widać linie startu. A za nami tłumy – w tym momencie przestałem myśleć o jeździe turystycznej – druga taka okazja może się nie powtórzyć. Przed startem połykam żela Borna – opakowanie jest nieużyteczne dla mnie w trasie, sprawdzam więc czy zadziała przed. Chyba tak, bo cały czas trzymam pozycje w peletonie, najpierw w rundzie honorowej, potem na trasie.

Na pierwszym podjeździe mijam Palca, ten rewanżuje się na zjeździe. Kolejny podjazd i znów go wyprzedzam, wjeżdżamy w lessowe pola, kurzy się niemiłosiernie. Czasami ledwo co widać osobę jadącą tuż przede mną. Dobrze że nie założyłem soczewek – w kurzu od razu wtedy oczy bolą, bo on dostaje się wszędzie. Jedzie mi się dobrze aż w wąwozie nagle blokuje mi się przednie koło. Muszę stanąć, ciemna rynna, nie ma gdzie zejść na bok, co chwila ktoś mnie mija w pełnym pędzie. Powtarzam jak katarynka UWAGA! i patrzę co się stało – linka od hamulca weszła w tarczę. Jakim cudem nie wiem, ręką nie dałem rady wyciągnąć, użyłem kluczy – poszło łatwo i jadę dalej – szybki numerek na szczęście.

Mimo to minęło mnie sporo osób które wcześniej pracowicie wyprzedzałem na podjazdach – m.in. Palec, którego znów dopadam w Kazimierzu na podjeździe. Noga podaje dalej, Palec zostaje po raz ostatni z tyłu, już do końca. Trasa jest szybka, dużo asfaltu, szutru, podjazdy symboliczne. W końcu opony pokazują co potrafią – na asfalcie pomykam jak na kolarzówce. To i gorąco to idealne warunki dla mnie – na bufetach się nie zatrzymuje (a te ponoć były kiepskie, brakowało wody), upał przeszkadza mi mniej niż innym. Odcinki po łąkach, po muldowych ścieżkach dają trochę po rękach, całe szczęście że są bo inaczej kolarzówka byłaby chyba najlepszym rowerem na ten wyścig.

Tempo jest bardzo szybkie, w pewnym momencie zastanawiam się czy nie warto jechać tylko na 2 żelki, stwierdzam jednak że zjem 3, tylko trochę częściej. Chyba dobrze, bo jednak jechało się intensywnie. Na kolejnym asfalcie podczepiam się pod szybki pociąg – ktoś chyba gonił po złapaniu kapcia bo ciągnął jak dwa parowozy, zrobił się mały peletonik i kilometry padały jeden po drugim w niesamowitym tempie. Niestety, przy odbiciu na szuter jakiś idiota złapał skurcze i naciągał mięśnie. Idiota, bo zostawił rower na środku drogi w poprzek! Pierwszy w peletonie hamował delikatnie, kolejny bardziej, ja już musiałem dać mocno po heblach – szybki numerek, zarzuciło mi tył i gleba.

Powiedziałem idiocie co o nim myślę, sprawdzam rower, wygląda OK, więc jadę dalej. Niestety, wypadłem z rytmu, a łańcuch zaczął tańczyć po kasecie. Na szczęście udało się go jako tako podregulować, ale ochota do ścigania się gdzieś odjechała. Usadowiłem się w aktualnej stawce i tak już jechałem aż do mety. A tu jeszcze zaczęli się maruderzy z Mini. Tym razem był to spory, 34 km dystans, całe szczęście że nie było najmniejszych problemów z wyprzedzaniem – grzecznie ustępowali drogi lub było miejsce. Na sam koniec jeszcze trasa była kiepsko oznaczona – ja zjechałem kilkaset metrów, ci co zawracali przede mną na pewno sporo więcej. Kolejny minus dla orgów – 2 metry taśmy załatwiłyby sprawę, a słyszałem że sporo osób tam się zgubiło – Palec błądził kilkanaście minut.

Całe szczęście, że przynajmniej były tabliczki z odległością do mety – jechałem w ciemno, nie znałem trasy i tylko orientacyjną długość. Kończyłem w dziwnym stanie – niby nogi nie bolały, nie czułem zmęczenia mięśni, ale nie miałem woli jazdy. Nie potrafiłem się zmobilizować by przyspieszyć, a rezerwy chyba miałem. Dobrze że przede mną jechali niezłym tempem, więc przynajmniej nie traciłem. Na metę wpadało się z sporej górki po prostej, niezbyt bezpiecznie rozwiązanie. Już na finiszu spostrzegłem przede mną dziewczynę, wyprzedziłem ją o włos rzutem na taśmę – okazało się że była z Mini i chyba była mocno zdziwiona takim traktowaniem ;) – różnica prędkości pewnie przekroczyła 30 km/h.

Na mecie w bufecie tylko woda i resztki jedzenia na ziemi. Trudno, idę do punktu medycznego. Ręka nie wygląda najgorzej, spore ale płytkie obtarcie, podobnie biodro. Gorzej z nadgarstkiem – ten boli, na szczęście nie puchnie. Spodnie porwane, brudne, więc dostaję opatrunek na biodro aż to wszystko przyschnie po jodynie. Potem odbieram reklamówkę z jak zwykle bogatymi gratisami (plecak, czapeczka, odblaski rowerowe) i przede wszystkim kuponem na posiłek – jak zwykle u Langa nie kolarski – golonka, karkówka lub kiełbasa. Porcje tym razem mniejsze niż w Szczawnie, ale moja była wystarczająca. Szukając Palca zobaczyłem wyniki – szok – 92 miejsce, gdyby nie incydent z hamulcem byłbym w ósmej dziesiątce – 20 miejsc wyżej dzieliły tylko dwie minuty. Najlepszy wynik procentowy ze wszystkich startów – 76%. Oj, warto było popełnić taki szybki numerek w Nałęczowie :)

Potem czas zwolnił – odpoczynek w cieniu, piwko z sokiem, czekanie na losowanie nagród, dekoracje – bardzo przyjemna atmosfera pomaratonowa. Wielki plus dla orgów za atrakcje dla dzieci – dmuchany zamek do skakania, coś w rodzaju squasha, tylko że piłka na sznurku lata dookoła kija, malowanie twarzy i wiele innych. Gdyby nie nadgarstek, to pokręciłbym się trochę na rowerze po okolicy, ten niestety z każdym ruchem przypominał o sobie. Wyjazd też się opóźnił – Palec zaparkował na głazie, coś z podwozia mu częściowo odpadło i musiał to zdemontować do końca :)

niedziela, 25 maja 2008

Deszczowy Dancing w Supraślu

Niestety prognozy zmieniły się o 180 stopni i długi weekend na Podlasiu był deszczowy. Pierwszego dnia na 9 km czasówce nie robiło to wrażenia. Tylko mżyło, trasa krótka i w większości po asfaltowej ścieżce rowerowej – bułka z masłem. Na start poprowadził Grzesiek z Pawłem – dla nich to był debiut w maratonach. Zarejestrowaliśmy się, miałem startować pół godziny później – mimo wcześniejszych zapowiedzi nie zostałem zgłoszony. Ale i tak nazwiska były z takimi błędami że Paweł nie wystartował – nie raczyli bowiem wywoływać również wg numeru. Zawodnicy startowali co kilkadziesiąt sekund, więc czekał ponad godzinę na ponowną kolej.

Trasa miała zostać skrócona do 8 km (mi wyszło 9,4 km), postanowiłem jechać szybko ale bez szaleństw. W połowie trasy mignęła mi z przodu sylwetka poprzedzającego zawodnika, powoli ją doganiałem, i przy znaku 500m do mety wyprzedziłem. Finisz był pod górkę, i w moim przypadku mocny bo 2 sekundy później kolega pokazał że łatwo wyprzedzić się nie da. Też musiałem przyspieszyć i pod górę mknąłem na przełożeniu na którym zwykle zjeżdżam :) Udało się, zarobiłem dzięki temu kilka sekund. Byłem co prawda w połowie stawki (53/106), ale nie dałem się żadnej dziewczynie :)

W sobotę pogoda była podobna, deszczyk mżył raz mocniej, raz słabiej. Do nas dołączył Marek i razem stanęliśmy w sektorze. Na szczęście zdecydowałem się zdjąć kurtkę przed startem – nie była potrzebna i tylko przeszkadzałaby. Spodziewałem się więcej asfaltu na początku – ten zaś szybko się skończył, a leśne ścieżki okazały się przeważnie błotniste. Szutru było niewiele, ale nie jechało się źle, choć cały rower tańczył w błocie. Pierwszy bufet w świetnym miejscu, ale trochę za daleko. Ja nie skorzystałem, ale dla tych z tyłu to chyba półtorej godziny jazdy.

Pierwsze podjazdy – nie było tłoku, do miejscowości Zasady podjechałem wszystko. Celowałem z czasem na sporo poniżej 3 godzin, i wtedy ujrzałem łąkę, a w oddali grupkę około 50 maratończyków. Nie spieszyłem się, powoli, po bagnisku podjechałem do mostku – zostało niewiele ponad 10 osób więc nie czekałem wiele. Ktoś przede mną o mało co nie wpadł do wody, strażacy którzy napinali liny robiące za barierki poradzili by iść lewą stroną. Potem było jeszcze kilka strumyczków, już bez mostków. Pierwszy za pomocą kęp trawy i roweru udało się przeskoczyć suchą stopą, w kolejnym rower schował całe przednie koło, i moją lewą nogę. Trudno, jeszcze była przeprawa po ogrodzeniu i piekielne bagna się skończyły. Na rowerze kupa błota, trawy, opony ważą chyba ze 2 kg każda – pomyślałem, najgorsze za mną. Zwłaszcza że gromadka dzieci dopingowała z ujmującą kartką z napisem „Kibicujemy wam” :)

Myliłem się. Kolejne kilometry przyniosły dużo krótkich, stromych, interwałowych podjazdów, odbierających motywację i siłę do dalszej jazdy. Znów taniec na oponach, Dancing Ralphy pokazały że takie warunki nie dla nich. Choć błota nie było dużo, i lepsze opony przy nieco lepszej technice pozwoliłyby wszystko przejechać, gdyby noga podawała. Ja potraktowałem to jako wymówkę, i podchodziłem z czystym sumieniem. Na jednym, na szczęście mało stromym zjeździe taniec przeszedł w poślizg i wylądowałem głową idealnie prostopadle w zbocze wąwoziku. Kolega który jechał za mną powiedział że wyglądało to bardzo efektownie i groźnie, na szczęście nie jechałem szybko i większość upadku zamortyzowałem ręką. Kask tylko głębiej osadził mi się na czole i pojechałem dalej.

Jadłem wg planowanego czasu jazdy max 3h, całe szczęście na drugim bufecie postanowiłem porwać batonik na wszelki wypadek. Przydał się idealnie, inaczej musiałbym sięgać do plecaka, a smakował wyśmienicie przyprawiony podlaskim błotem. Po upadku obie ręce miałem ubłocone, całe szczęście że deszczyk po jakimś czasie pozwolił zmyć to wszystko z kierownicy. Od Zasad jechałem już tylko by dojechać, na przetrwanie – ale tak jak większość, bo może 2-3 osoby mnie wyprzedziły, ja niewiele więcej, i to głównie po defektach. Nie było znaku 5 km do mety, ale obstawa trasy podała w pewnym momencie że tylko 2 km zostało – trochę przyspieszyłem, ale w stylu żółwia raczej. Nie miałem siły by finiszować na blacie, choć wynik nie był zły – niecałe 3:14 h, i 71% zwycięzcy.

Na mecie okazało się że nie działa mi chip – już na matach kontrolnych nie piskał. Sprawdziłem, jest, na szczęście sędziowie rejestrowali również wizualnie i byłem w wynikach. Nie chciało mi się go demontować do kontroli, skorzystałem z bufetu, załapałem się jeszcze na wodnisty makaron – na szczęście jestem wszystkożerny i nie przeszkadzała mi mierna jakość „dania”. Okazało się że firma cateringowa wystawiła orgów do wiatru i musieli coś organizować prawie w ostatniej chwili.

Grzesiek przyjechał szybciej niż się spodziewałem, i o wiele w lepszym humorze. W takich warunkach jego turystyczny rower ledwo co dojechał, tak jak i Pawła, ale obaj połknęli bakcyla, i stawią się też w Lublinie może już na nowym sprzęcie. Mój też był ubłocony, ale spisywał się dzielnie do końca – nie chciałem myć go w jeziorze – gdzieś w okolicy miał być Karcher, ale musiałem się zadowolić zwykłym kranem. Niestety nie umyłem butów i okazało się że nie mogę zdjąć jednego już przy aucie. Na szczęście niedaleko była kałuża i po kilkukrotnym przemyciu zapięcia w końcu puścił.

Start w niedziele odpuściłem, i okazało się że wyszło mi to na dobre. Już w poniedziałek jadąc do pracy okazało się że lewy bark nie jest w pełni formy. Rekreacyjny dojazd do pracy wytrzymał, ale w terenie byłoby gorzej. To pewnie przy tej wywrotce go nadciągnąłem.

poniedziałek, 12 maja 2008

Oczko w Warszawie

Po dwóch górskich maratonach, z jednej strony forma wzrosła, z drugiej atrakcyjność płaskiego, piaszczystego ścigania po Kampinosie zmalała – na tyle że przystępowałem do startu mocno niewyspany i na pewno nie wg zaleceń przygotowań przed startem ;) Nie sprawdziłem nawet jak najlepiej dojechać autobusem na WAT, a że przesiadka się opóźniła dotarłem na miejsce tuż przed 11. Na szczęście do sektora nie było kolejki – skorzystałem więc z tego dobrodziejstwa bez problemu. A z tyłu jeszcze cała masa uczestników – w sumie maraton ukończyło ponad 1 tys. Uczestników, a startowało ponad 1200 ludzi.

To oznaczało korki, zwłaszcza na początku trasy – dlatego nawet 6 sektor był zbawie-niem. Pierwsze kilometry po asfalcie i szutrze troszkę rozciągnęły stawkę, ale ja nie lubię i też nie za bardzo mogę „dać do pieca” by jak najmniej się do korków załapać – trochę sprinterów mnie wyprzedziło. W lesie trochę się blokowało, nawet na kałużach, ale w sumie nie było źle – jechało się niezłym tempem, a że miejsc do wyprzedzania nie było zbyt wiele, więc pierw-szą połowę zawodów przejechałem spokojnie. Myślałem nad tytułem relacji – ten zawsze wybieram na trasie – w końcu stwierdziłem że 21 start trzeba jakoś uczcić :)

Błota, mino deszczu i zapowiedzi praktycznie nie było, piasek mokry i przejezdny, ko-rzenie przereklamowane, wzniesienia, zaraz – jakieś wzniesienia? Pogoda przepiękna – jecha-ło się sympatycznie. Zastanawiałem się nawet nad Giga, ale nie znalazłem motywacji, dodat-kowo obiecałem jak najwcześniej wrócić do domu. Na rozjeździe pojechałem więc na Mega, ale by uspokoić sumienie, przyspieszyłem. Trochę się rozluźniło, więc można było wyprze-dzać, zwłaszcza że „noga podawała”. W końcu znalazło się i błoto, drzewa na trasie, ale w sumie była to przyjemna odmiana. Nawet przejechałem jeden strumyczek i delikatnie się za-moczyłem :), kolejka pieszych przed resztą przeszkód pozwalała się również pieszo ominąć suchą nogą.

Niestety, podczas jednego z wyprzedzeń pojechałem mniej uczęszczaną ścieżką i za-kończyło się to atakiem sporej gałęzi najpierw na mój piszczel, potem na przednią przerzutkę i dopiero na koniec obręcz ze szprychami złamały atak. Całe szczęście że przestałem pedało-wać i straty polegały tylko na ocieraniu się łańcucha na blacie o przerzutkę. Na asfalcie ma-netką mogłem to korygować, w terenie starałem się ignorować. Ok. 12 km przed metą załapa-łem się na „pociąg”, jako czwarty wagonik. Jechało się raźniej no i trochę szybciej, ale jakoś kilka km przed metą pociąg zwolnił więc pognałem do przodu już sam. Okolica wskazywała na bliskość mety, noga dalej podawała, i zawodników coraz więcej było do wyprzedzenia – niestety fajny podjazd był zakorkowany i trzeba było iść :(

Na sam koniec zaliczyłem najlepszy z moich finiszów – na stadionie nie było żadnych udziwnień jak w Karpaczu i można się było rozpędzić – minąłem tam 9 zawodników (poli-czyłem oczywiście dopiero w wynikach) niestety na dwójkę przed sobą nie starczyło czasu i przełożeń w rowerze (ta sytuacja na płaskim po raz pierwszy) – niestety zbyt leniłem się w pierwszej połowie.

Szkoda, że nie mogłem zostać dłużej na WAT-ie – lubie tę pomaratonową atmosfere to-talnego odpoczynku, rower też nie wymagał mycia, niestety na makaron się nie załapałem, a szkoda, bo był wybór i pachniał przepysznie mimo małych porcji. A wynik mnie zaskoczył – nie dość że nie dałem się zdublować Gigowcom, to uzyskałem najlepszy % wynik w historii moich startów – z jednej strony szkoda więc wolniejszej pierwszej części, z drugiej nie wiem czy utrzymałbym szybsze tempo przez cały wyścig.

sobota, 3 maja 2008

Długi górski weekend cz.2 - Szczawno

2 maja jest dzień przerwy – jedziemy do Szczawna na rejestrację robiąc skok w bok do Czech na piwo :) U Langa gadżety bogatsze – czapeczka i koszulka polo, bidon i parę innych – w porównaniu do GG czy Mazovii to full-wypas. Ale w końcu nie po to się startuję. Okazało się też, że pasują chipy z Mazovii – ale niestety nie mieliśmy ich przy sobie. Po rejestracji czekamy godzinę na spaghetti – kucharz nie nadawał się do niczego i przyjechał nowy. Typowa polska przypadłość ponoć :) ale przynajmniej kluchy były dobre :) Na koniec jeszcze szukaliśmy dętki po sklepach – wziąłem na wszelki wypadek dwie – całe szczęście , bo jak zajrzeliśmy po powrocie do rowerów, to tym razem z przodu flak. Kolejna wymiana dętki – ta tym razem pasuje do obręczy – widać inna metodologia dmuchania :)

Rano wcześniejsze śniadanie i jedziemy na start. Przebieramy się w aucie – chcąc dopompować opony odkręcam z przodu od razu cały wentyl – na szczęście spokojne wkręcił się na miejsce z powrotem :) bo już miałem przed oczami kolejna wymianę. Za to okazuje się że z tyłu na hamulcach zrobiły się rowki i nie zawsze puszczają obręcz. Trudno – do startu już niewiele, da się z tym żyć.

Jak to w Szczawnie, jest pętla honorowa na wzgórze Giedymina – okazało się że jednak nie mam świeżości i czułem w nogach Karpacz. Ale jakoś dawało radę – było tylko mokro – całą noc padał deszcz. Nie są to ulubione warunki dla moich opon, które mają wtedy wiele mówiącą ksywę „Dancing Ralph” :) Okazało się – w pełni zasłużenie. W ogóle nie kontrolowałem toru jazdy, z Chełmca profilaktycznie schodziłem, zaliczyłem też kilka upadków w błotnych koleinach – na szczęście niegroźnych. Błoto spowodowało, że było dużo trudniej niż w Karpaczu.

A podjazd na Chełmiec był rewelacyjny – trasa została poprowadzona zupełnie inaczej, klucząc i schodząc często z drogi – malowniczy był zwłaszcza fragment gdzie widziało się zjeżdżających już w dół. Niestety przede mną ktoś źle pojechał i musiałem się wracać niecały kilometr z kilkoma innymi pechowcami – instynkt stadny zadziałał. Na jednym ze zjazdów zaś zakleszczył mi się też łańcuch między kasetą a szprychami – niby człowiek wie że trzeba przed zjazdem ustawić biegi, no ale teraz wiem już lepiej :)

Trasa miała być stosunkowo krótka – 46 km i dwa główne podjazdy – o ile ten na Chełmiec dłużył się niesamowicie, to miałem wrażenie że na Mniszka nie wjeżdżaliśmy – a na pewno nie do końca. W zamian za to mordercza była końcówka – kombinacja kocich łbów i błotka była bardzo nieprzyjemna – niby płasko a jechało się jak pod górę. W Szczawnie ostatnie kilometry to już sama przyjemność – wykrzesałem ostatki sił dopingowany przez kibiców :)

Na mecie czekało już dwu Piotrków, Daniel też szybko dojechał – a na bufecie niestandardowo do wyboru golonka i karkówka w ilości takiej że nie trzeba było już iść na obiad – kolejny plus dla Langa. Zdałem chipa, umyliśmy rowery i trzeba już było się zbierać do Warszawy...

Długi górski weekend cz.1 - Karpacz

Po kilku przymiarkach ustalił się 4-osobowy skład – oprócz mnie jeszcze Palec, Wilq i Daniel, który we wtorek 29 maja załadował się do nowego vana. Grand Voyager to rewelacyjne auto – 4 rowery wraz ze sporymi bagażami załadowały się bez problemu po położeniu 3 rzędu siedzeń, dla nas pozostało z przodu równie dużo miejsca. Do Karpacza dotarliśmy po północy, następnego dnia rano Piotrki wybrały się w góry rowerami, a ja z Danielem pieszo - spotkaliśmy się potem na szlaku, co zaowocowało kilkoma rowerowymi filmikami.

Po południu rejestracja – okazało się że od tego roku u GG chipy są wtopione w nr startowy – fajna sprawa, a europejski system identyfikacji pozwolił na robienie profesjonalnych zdjęć od razu identyfikowanych wg chipa przez specjalizowaną firmę. Wieczorem po maratonie można było sobie obejrzeć kilkanaście ikonek własnych zdjęć, a jeśli się spodobały – zakupić za jedyne 40 zł :) Po zarejestrowaniu zaplanowaliśmy obiad w Harrachovie, gdzie przebywała kolejna część naszej ekipy. Czeskie piwo i knedliki wspaniale się komponują :) Wracając zajrzeliśmy jeszcze na herbatkę do Magdy z Poznania – pracuje od niedawna i to jej pierwszy sezon rowerowy w Schenkerze.

Rano padało i było stosunkowo zimno :( Okazało się niestety że bluzę z długim rękawem zostawiłem w biurze i zamiast na cebulkę musiałem postawić na system 0-1 czyli polar. Nie było jednak źle – przed startem przestało padać, a jeszcze przed metą wyszło słońce. Strat prowadził ponad 5 km pod górę asfaltem – pozwoliło to rozciągnąć i ustawić stawkę. O dziwo, pod koniec podjazdu zobaczyłem i nawet wyprzedziłem Palca. Szybko mi się zrewanżował na zjeździe, więc pognałem za nim – niestety nie głównym torem jazdy co zakończyło się złapaniem snake’a tuż przed asfaltem :(

Wyciągnąłem więc dętkę, a tu zagwozdka – jest dłuższa o ponad 10 cm od obręczy. Ki diabeł – mam dętkę 28”? Wożę ją w plecaku już drugi rok, więc wszystko możliwe – ale sprawdzam – pisze na niej jak byk 26”. Nie mam wyjścia – zakładam – też po raz pierwszy od 2 lat, więc nie idzie mi to zbyt sprawnie – dobrze że przynajmniej zakładanie tylnego koła przećwiczone. Wsiadam na rower po ponad 20 minutach – nikogo na trasie. Doganiam parę gdzie ona ma już widocznie dosyć, potem kolejną parę, potem dojeżdżam na bufet razem z orgiem na quadzie, który mówi że z tyłu jeszcze 4 osoby. Znaczy się – byłem na samiutkim końcu. Stwierdzam więc że koniec ścigania, oszczędzam siły na Szczawno. Żele i batony energetyczne lądują w plecaku by nie kusiły, zajadam się bananami i morelami na bufecie i jadę dalej.

Słynny już śnieg na Dwu Mostach trochę przejeżdżony i zdecydowanie przereklamowany, ale poza tym trasa łatwa i raczej sucha – zastanawiam się czy dam radę kogoś wyprzedzić z drużyny. Postanawiam nie kalkulować tylko nie przekraczać tętna 175. Na podjazdach nie zawsze się udaje, ale w końcu na zjeździe widzę Magdę leżącą w objęciach pedałów SPD – pytam się czy wszystko OK. i po potwierdzeniu jadę dalej. Potem mijam Mariusza, chłopaków z Poznania, w końcu Daniela – nie jest jednak tak źle ze mną. Jednak podjazd w Miłkowie weryfikuje tą tezę – poddaję się i przy końcu asfaltu resztę pokonuję z buta. Na przedostatnim podjeździe już w Karpaczu mijam Krystiana, potem jeszcze gubię trasę razem z kilkoma osobami – ale tylko na moment, szybko się znajduje.

Na metę jest pod górę, ale jej bliskość dodaje sił. Jest stadion, wrzucam blat i przyspieszam ... prosto w barierkę. Hamulec, i zatrzymuję się 30 cm przed nią – ktoś postanowił uatrakcyjnić finisz prowadząc go po stoku nad bieżnią stadionu, a wcześniej 2-metrową chopką. Wsiadam na rower ale nie ruszam – oczywiście mam prawie najtwardsze przełożenia – ręcznie redukuje, chopkę schodzę, po stoku jadę jak na hulajnodze – całą radość finiszu szlag trafił.

Odpoczynek, jedzenie, picie – na kwatery jest 4km pod górkę, więc postanawiam zostać jeszcze na loterii - niestety nikt od nas nic nie wylosował. Wlokę się pod górę, szybki prysznic bo chłopaki zebrali się pół godziny wcześniej i jedziemy na kolację.

wtorek, 15 kwietnia 2008

Otwock – Reaktywacja!

Przed maratonem wszystko szło nie tak. Wystarczy powiedzieć że mimo nastawionego budzika na 7 rano obudziłem się o 8:35. Panika i szybki telefon do kolegi który miał po mnie przyjechać by był choć 10 minut później. Pośpieszne śniadanie, pakowanie i wybiegam z rowerem trochę po 9:10. W samochodzie wymieniam baterie od licznika – jeszcze w środę działał. Na szczęście pamiętałem prawidłową wartość obwodu koła i miałem właściwe odczyty na trasie :)
No cóż – przyjąłem to za dobrą wróżbę i postanowiłem jechać turystycznie – bez bukłaka w plecaku, soczewek, w zwykłych okularach. Na bufetach grzecznie zatrzymać się na żarełko i picie, nie przemęczać, podziwiać widoki. Na miejscu rejestracja podtrzymała postanowienia – stałem prawie godzinę – między innymi dzięki burakowi, który nie dość że stanął cwaniacko przy innej literce, to nie miał pojęcia co jest grane – chciał zeszłoroczny numer nie zaglądając do netu i nie wypełniając kartki – Polak potrafi! Mnie załatwili szybko, ale numerki na sobie i rowerze zainstalowałem dopiero 5 minut przed 11.
Na starcie ustawiłem się prawie na końcu, pogoda była zdradliwa więc miałem bluzę. I gdy 10 po 11 miałem ją chować do plecaka – start. Trudno – zdejmę na bufecie – ale i tak dobre 3 minuty upłynęły zanim koniec się ruszył, na początku metodą na hulajnogę bo tłok się nie rozładował. Wilq od razu znalazł jakąś lukę i zniknął z przodu, ja zgodnie z turystycznym założeniem nie chciałem się przemęczać – po minucie jednak atmosfera wyścigu się udzieliła i zacząłem przesuwać się do przodu.
Na początku było szeroko, potem trasa przeważnie miała dwa twarde ślady z piachem pomiędzy. Po pewnym czasie stwierdziłem, że wyprzedzam bardziej głową niż nogami. Uważam że technicznie kiepsko u mnie z jazdą, ale dookoła ludzie radzili sobie jeszcze gorzej. Dodatkowo schodzenie z roweru bez zjechania na bok, jazda równoległa z tą samą prędkością – nie każdy jest Kajzerem i może wyprzedzać po piachu środkiem. Kilkanaście km jechałem z zawodnikiem Cyklozy – wyprzedzaliśmy jednym tempem i zauważyłem że jak byśmy nie wyprzedzali, czy ja lepiej w danym momencie czy też on – i tak co kilka minut lądowaliśmy razem za większą grupą na single-tracku.
Spodziewałem się że będzie bardziej mokro, ale poza sporadycznymi mokrymi miejscami było w sam raz. Kto chciał, mógł się utaplać jak świnia, dało się też przejechać o suchym bucie. Szybko zrobiło mi się gorąco i jeszcze przed pierwszym bufetem zdjąłem bluzę – w między czasie wyprzedziło mnie kilkudziesięciu zawodników – ponownie mijałem min Ole z Cyclistów – szacunek za taką jazdę! Bufet z założenia zatrzymałem się – a można było przejechać i dostać wszystko co potrzeba – na przestrzeni kilkuset metrów 3 grupy osób podających picie, batony i banany – ideał. Kolejne już jechałem oczywiście :)
Mijając rozjazd na Giga nawet pomyślałem czy by tam nie skręcić – ale profilaktycznie pojechałem prosto i to była dobra decyzja. Po 45 km zacząłem lekko czuć plecy, po 55 km zacząłem czuć że paliwo się kończy. W tym momencie minąłem Wilqa i to dodało mi trochę sił – ale ostatnie 3 km przejechałem już tylko by dojechać – finisz na stadionie 25 km/h świadczy o tym dobitnie :) Trochę czułem kolano, ale ono i tak bardziej bolało mnie ... w sobotę, gdy się pakowałem na maraton. Chyba zamiast do ortopedy pora na wizytę u ... psychologa.
Na mecie od razu bufet, ciasto, banany, picie – tuż za mną przyjechał Wilq i razem czekaliśmy na resztę zespołu – a trochę to trwało ;) Potem kluchy, czyli parodia spaghetti, mycie roweru, zespół się rozjechał a ja o włos nie załapałem się na rozdanie nagród – niby losowanie ale uczestników zostało chyba tyle samo co fantów. W wynikach najpierw słabe miejsce – ponad 300, ale potem okazało się że było ponad 1200 startujących, z czego 850 na Mega – szok – sądziłem że będzie max. 800 w sumie.

środa, 27 lutego 2008

Mądry Polak po szkodzie, ale nie w Pekao ... cz. 2

Nie sądziłem, że Pekao będzie w stanie zaskoczyć mnie bardziej, ale jednak! 22.02 o 18 zaczęła się konwersja mojego konta. 25.02 o godz. 18 odebrałem PIN dostępowy do internetu - wysłany na początku miesiąca wg konsultanta, czyli dopiero 15.02. Cały dzień nie miałem dostępu do rachunku - a był to dzień kluczowy, ponieważ spłaty karty (przelew zdefiniowany wcześniej jeszcze w BPH). Patrzę - przelew nie poszedł, mimo że środki były. Na infolinie dodzwonić się nie sposób, wysłałem wiec prośbę o kontakt.
Dziś rano zadzwonił konsultant i powiedział, że przelew nie poszedł, bo ... Pekao ustawiło standardowe limity bezpieczeństwa przelewów! Mam od tygodnia ustawiony przelew na X zł, podobne co miesiąc, a oni mi transferują konto z 2x mniejszym limitem! I nie można go zmienić od razu - mimo kodów wysyłanych SMSem jeszcze konsultant musi oddzwonić! A ja dalej mając środki nie mogę spłacić karty! Czegoś takiego Mrożek by nie wymyślił ...

czwartek, 21 lutego 2008

Mądry Polak po szkodzie, ale nie w Pekao ...

Miesiąc temu czytałem, jak Pekao blokowało karty migrowanych klientów BPH. Pomyślałem - jak to dobrze, że ja będę później - nauczą się na błędach. A jednak - nie!
Mój listonosz awiza zostawia jak mu się podoba - dostając od razu ponowne, odebrałem 13.02 kartę Pekao z informacja, że 18.02 zostanie zablokowana ta z BPH. Niestety, nie mogłem jej aktywować, bo nie dostałem PINu. 14.02 zadzwoniłem do Pekao - konsultant po kilku minutach powiedział ze się zorientuje i oddzwoni.
18.02 moja karta została zablokowana, 19.02 nie doczekałem się na oddzwonienie i zadzwoniłem raz jeszcze - okazało się ze PIN wysłano ponownie 18.02. Jest 21.02 - juz 4 dzień nie mam dostępu do pieniędzy, nie wiem kiedy dostane PIN. Mam tylko zablokowaną kartę kredytowa, której nie można odblokować ...
Ze spłaceniem jej tez powstał problem - zawsze robiłem to poprzez internet naciskając jeden przycisk. Teraz jednak w systemie ... nie mam już karty. Jej rachunek jeszcze znajdę w historii przelewów - ale po kwotę będę musiał ... już osobiście udać się do banku! Korzystając z internetu papierowe wyciągi traktuje niszczarką jako niepotrzebne, telefonicznie takich informacji nie udzielają... A termin spłaty jak na złość - pierwszy dzień po przenosinach. Szkoda tylko, że razem z kartą nie zniknął mój kredyt hipoteczny - tu akurat bank dba o klienta :) Czy to tak trudno blokować starą kartę dopiero w momencie aktywacji nowej?

sobota, 12 stycznia 2008

Oko 11 stycznia

Kolejne OKO zacząłem od przyglądania się Hannibalowi RvC – plansza piękna ale niepraktyczna – czerwone lub niebieskie ramki pół albo się zlewają z tłem (Rzym) albo biją po oczach. Karty piękne, sposób walki ciekawy, ale kilka dziwnych rozwiązań – trzeba w to zagrać :)
Potem Lim-Dul w końcu się zwolnił i zagraliśmy w Colossal Arena. Gra przypadła mi do gustu – obstawiłem w ciemno potwora pozwalającego przesuwać pionki co pozwoliło mi nie ryzykować zbytnio położeniem 3 kolejnych pionów za 4 pkt. Co prawda 2 z nich poległy (tak, nie tylko Lim-Dul był atakowany :) ale jednego zdążyłem jeszcze przesunąć i w sumie miałem 15 pkt. na 4 pionkach. Super gra, wymaga wyczucia innych graczy, duża „ręka” pozwala na trzymanie się opracowanego planu – tylko jakby zbyt szybko się skończyła :(
Kontynuowaliśmy w tym samym gronie Iliadę – z 12 kart na ręku zagrywasz armię mając na względzie że dopiera się potem tylko 3 karty, a pierwszy pasujący ma najlepszego dowódcę. Udało mi się wygrać cudem pierwszą fazę (dwie największe armie tak się nawzajem wykrwawiły że miałem 1 pkt więcej :)) co pozwoliło mi zyskać przychylność Posejdona do końca gry (wartą 2 pkt z 12 koniecznych do wygranej). Drugą turę od razu spasowałem – nie było dużej floty do zdobycia i mój Posejdon nie był zagrożony – niestety w niej wyścig zbrojeń był bardzo ubogi i choć gracze wystawili torcie wojska to bez większych potyczek zaakceptowali status quo. Ciekawą fazą była specjalna wyrocznia (zwykle dająca ujemny punkt lub dwa) która tym razem powodowała że wygrywał tylko jeden gracz który przed swą aktywacją maj najwięcej wojska. A łupem była Helena – najcenniejsza ( 5pkt.) karta. Tylko Lim-Dul nie wygrywał po jej wygraniu – więc po początkowej walce (miałem 2 łuczników i balistę – idealne do utrzymania równowagi na stole siły) Lim-Dul dostał na osłodę Helenę.
Ostatnia runda mi sprzyjała – gracze mieli mało wojska na ręku – ja zaś 2 katapulty i hoplitów za 4 i 2. Katapulty pozwoliły mi zużyć 4 rundy (wystawienie i strzał) na to by trzymać wojsko na ręku i pozwalać innym wzajemnie się wyżynać. I na koniec pojawiła się moja falanga pewnie krocząc do zwycięstwa :) Niestety wadą gry jest spora losowość – 3 karty to mało, trzeba rozsądnie gospodarować ręką.
Pod koniec Iliady pojawiła się moja znajoma, co spowodowało radykalną zmianę podejścia do Shadows over Camelot – to był mój wieczór – nie tylko wygrywałem, ale też decydowałem w co ;) Gra poszła sprawnie, jak to ma w zwyczaju bez zdrajcy i oskarżeń – czarne karty głównie szkodziły meczowi i Graalowi, ale tam mieliśmy akurat mocne ekipy.
8 minut wystarczyło też na partyjkę Blefuja – zagranie Lim-Dula przejdzie do legendy tej gry chyba :)

sobota, 5 stycznia 2008

Oko 4 stycznia

Półtora miesiąca przerwy, różne zawirowania ale w końcu znów coś piszę – tradycyjnie relacja z OKO. Najpierw Ca$h 'n Gun$ z dodatkiem Yakuzas – chaotyczne i sympatyczne, ale ponoć wersja podstawowa jest lepsza. Skoro tak, muszę w końcu zagrać.

Potem Beowulf – ładnie wydany, w porównaniu z Kingdoms więcej się dzieje na planszy, jest ciekawiej i w sumie jednak lepiej. Trzy różne plansze, 3 zestawy żetonów – pozycja warta grzechu. Niestety nie mogłem się na niej skupić, bo obok rozkładano Hannibal Barkas. Jak usłyszałem że ktoś chce wcisnąć niewielki rzymski garnizon na Sycylii jako główną armię Syrakuz, musiałem zareagować. Niestety inne sprawy wykazywały podobny poziom znajomości słowa pisanego i musiałem chłopakom wyjaśnić podstawy – potem akcja ruszyła z kopyta – Rzym podporządkował sobie całą Galię przedalpejską korzystając z faktu że Hannibal poczekał turę czekając na hiszpańską piechotę. No ale przejście przez Alpy nie było dlań szczęśliwe, dodatkowo choroby zdziesiątkowały jego armię. Widząc co się dzieje armia południowa Rzymu zawróciła spod Nowej Kartaginy i połączyła się z resztą oddziałów. Widząc co się święci Hannibal chciał uciec z walki przed bitwą, no ale Bogowie uśmiechali się w stronę Rzymu i zza Alp nie wrócił żaden z kartagińskich żołnierzy.

Obserwując śródziemnomorskie zmagania czekałem na skończenie tłumaczenia Roku Smoka. Gra potwierdziła moją wysoką 10 w ocenie – znów wygrałem :) Co prawda 60% graczy debiutowało, no ale miałem tylko jedną grę przewagi. Postawiłem na tę samą strategie – bycie w czubie akcji, szybkie kupienie reliktu za 2 punkty i zamek z 2 mnichami za 9 pkt i dużo postaci. Wystarczyło choć początek miałem ze sporym błędem – mogłem mieć cztery a nie trzy pagody i kilka punktów więcej. Leo który postawił na początek kupiec + budowniczy popełnił wielki błąd nie biorąc od razu drugiego kupca i całą grę spędził w ogonie.
Na koniec tradycyjne pogaduszki przed OKO w kręgu znajomych – 22 to stanowczo zbyt wcześnie na powrót do domu – tym razem jednak wygrał dziadek Mróz :)