piątek, 29 września 2006

2006 - Podsumowanie sezonu

To był bardzo wyjątkowy rok. Sezon rozpocząłem od radykalnych zmian – kupiłem nowy rower (mój pierwszy góral), trenażer ... i zostałem ojcem. Trenażer okazał się zdradliwy – te kilkadziesiąt godzin nań spędzonych zostało trochę zjedzone przez miesięczną przerwę kiedy pogoda była na tyle wiosenna że nie chciało się już kręcić w domu, a na tyle zimowa, że nie chciało się kręcić na zewnątrz. A że wysiedzieć można było maksymalnie 2 godziny, już podczas jazdy okazało się że po tym czasie odcinają prąd i tyłek zaczyna dokuczać.

LBM miał zacząć się w Otwocku – tłok i płaskie trasy spowodowały, że bez żalu w tym terminie zrobiłem chrzciny. Kolejny maraton – Karpacz – też był spod znaku mojej córki – pierwsza choroba i nici z wyjazdu. Do trzech razy sztuka – Nowin już nie mogłem odpuścić. Niestety, choroba tydzień przed i wielkie błoto na trasie odebrały wiele z przyjemności jazdy, ale za to satysfakcja z dojechania na metę wzrosła. Gdańsk – kolejny maraton który chciałem zaliczyć – i największy niedosyt z przejechanych. Byłem słaby, a to była idealna trasa na dwie pętle. Nie dałem rady. Poprawiłem się w Wałbrzychu. Mimo bolących pleców, i kiepskiej formy ukończyłem Mistrzostwa Polski. Największa satysfakcja, dodatkowo poznałem kieleckich maratończyków.

Murowana – drugi z maratonów który odpuściłem bez żalu. Kościelisko – najcięższa trasa, nie lubię takiej, deszcz, błoto i rozwolnienie. Start największych skrajności i pierwszy gdzie nie dałem wszystkiego z siebie. Całe szczęście że wszystkie problemy ustąpiły na BikeChallenge. Tegoroczna perełka, najlepsza impreza rowerowa w moim życiu. Przez trzy dni było wyśmienicie, piątego dnia dopadł mnie kryzys spotęgowany nawrotem starej kontuzji. Był to na szczęście tylko delikatny sygnał, ale rozwiał rozterki co do startu w Bardo. W Krakowie też nie pojechałem – kolejna choroba, tym razem żony. Istebna – tu musiałem wystartować, niestety z zatruciem. Przez to cała impreza straciła blask. Mimo to warto było.

Gdyby nie BCh, nie byłbym zadowolony. Ta jedna impreza gdzie w ostatniej chwili zadecydował się mój start, zamieniła cały sezon na udany. Również zmieniła moje podejście – bardziej będę się chciał skupić na startach wielodniowych, maratony zejdą na drugi plan. Mam nadzieję że nie powtórzę też wszystkich błędów okresu przygotowawczego, których skutki odczuwałem aż do Wałbrzycha.

piątek, 22 września 2006

Istebna

Nie mam w tym roku szczęścia do LBM. Tym razem niedyspozycja żołądkowa trwała cały maraton. Czymś się strułem w czwartek, wieczorem przed startem zapowiadało się dobrze, niestety następnego dnia żołądek znów odmówił współpracy. Na dodatek zapomniałem numeru i Palec musiał się wrócić po niego autem – w ostatniej chwili dopiero dopompowałem koła i ustawiłem się na starcie. Nie analizowałem zupełnie trasy – bufetów, profilu, przebiegu.

Pierwsze zaskoczenie – pod Kubalonkę nie jedziemy jak rok temu tylko znacznie węższą drogą. Startowy tłok się utrzymuje, zwłaszcza że nie mogę się zmobilizować do jazdy i ciągnąć do góry. Zdecydowanie zmiana na gorsze – dochodzę do wniosku że przestaje mnie to bawić – dopiero po ponad godzinie zaczyna się rozluźniać. Na pierwszym korku pod górę wyjaśnia się moja dyspozycja fizyczna – nie jestem w stanie również szybko podchodzić. Wlokę się 3-4 km/h zamiast standardowych 4-6. To na pewno więc nie spadek formy, tylko osłabienie.

Na szczęście na zjazdach jest dobrze – nie odstaję, ale cały czas hamuję przez tłok. Nie można rozwinąć skrzydeł (w moim wypadku nieopierzonych skrzydełek). Jak w Kościelisku dogoniłem Agę z Cyclistów, i o dziwo Andy’ego. Potem jednak mi odjechali. Po godzinie pierwszy i ostatni żel – lepiej było bez jedzenia jednak. Zastanawiałem się nawet nad zjechaniem z trasy, ale to była ostateczność.

Rok temu na kamienistej trasie podjąłem decyzje o kupnie górala, po siedmiu latach jazdy na crossach. Teraz na kamulcach jechałem 2 x szybciej, na tyle dobrze że nie myślałem tym razem o fullu. Na szybkim asfaltowym zjeździe miałem moment nieuwagi gdzie omc nie wylądowałem w rowie, generalnie jechało mi się ciężko – ale chyba jednak lepiej niż w Wałbrzychu. Tam plecy bolały, tu brzuch tylko osłabiał i otępiał.

Na drugim bufecie musiałem się zatrzymać po wodę – Powerade w bukłaku już nie gasiło pragnienia. Potem korzystałem z wody podawanej przez liczne, wspaniale dopingujące dzieci na trasie – to już firmowy znak tej imprezy. Niestety nie zaryzykowałem kompociku, pewnie nie zaszkodziłby bardziej. Trasa zrobiła się mniej ciekawa, ożywiłem się dopiero jak rozpoznałem ostatni podjazd. Pomogła w tym tabliczka 5 km do mety – niby drobiazg ale jak ciężki niektórym do powieszenia ...

Ożywił się i mój żołądek – wsparty co jakiś czas napędem odrzutowym kilometr przed metą zacząłem się ścigać. Usłyszałem kogoś za sobą i postanowiłem się nie dać – tuż przed metą minąłem Beatę z Kielc, Mazzich już się nie udało. Ale to nie było istotne – czułem tylko ulgę że to już koniec. I tak jak w Kielcach, okazało się że pojechałem lepiej niż odczucie – przed Mariuszem i Kajmanem. Ale największą satysfakcję miałem kilka dni po, kiedy zobaczyłem że osobnikiem który pobudził mnie do walki był sam DiStefano. Nie wiem czemu tak słabo jechał, ale odbiłem sobie Kościelisko, gdzie przegrałem z nim niewiele na własne życzenie.

Na mecie wmusiłem w siebie kluchy, zaryzykowałem z piwem i się opłaciło na tyle, że nie było gorzej. Nie miałem siły by popedałować na kwaterę, całe szczęście że mogliśmy poturlać się tam autem.

piątek, 21 lipca 2006

Nowe Miasto - Z drugiej strony lustra

Pierwsze słuchy o 24h wyścigu doszły do mnie wiosną. Nie pociągało mnie, więc odmówiłem jak Crensh robił zaciąg do zespołu. Jak dowiedziałem się ze w 4-osobowym zespole trzeba jeździć ok. 6 godzin tylko, to skład zespołu był już zamknięty. Kolejna czwórka nie powstawała, więc zadeklarowałem się jako rezerwowy i najwyżej pojechać na piknik i obiecanego grilla. Pogoda zapowiadała się super, namówiłem więc duch kolegów na dojazd z Tarchomina do Nowego Miasta rowerkiem, żony z dziećmi wyprawiły się samochodem.

Na miejsce dojechaliśmy tuż po starcie i przepadł nam sprint do rowerów zaczynający maraton. Pozostali zawodnicy byli podekscytowani i wyraźnie zajęci startem. Zero atmosfery pikniku. Grilla rozpalałem sam, całe szczęście że rodzinka i znajomi byli, to skorzystali. Zawodnicy tylko porównywali czasy, zastanawiali się kto kiedy przyjedzie i kto go zmieni. Po prostu inna bajka. Kusiło mnie by zostać z nimi, ale nie wypadało znajomych zostawić na lodzie wiec wróciłem w sam raz na drugą połowę meczu Francja-Brazylia. Ominęły mnie największe atrakcje – problemy z oświetleniem, obściskiwanie pola ziemniaczanego, walka z minutami by zdążyć na 12.00 z ostatnim kółkiem. Patrząc z boku, widzę że w 4-osobowym zespole niezbędny jest „coach” – ustalający i nadzorujący zmiany, dbający o wypoczynek zawodników a potem odwożący śpiących i zmęczonych kolarzy.

sobota, 8 lipca 2006

Kościelisko - Im gorzej, tym lepiej

Przebite dętki, rozwolnienia, wymioty, hufnal w oponie, rozbity bark i złamany kciuk i demotywujące "coś" w powietrzu - najbardziej wymagający maraton w którym jechałem
Zacznę tym razem od śniadania, bo miało ono znaczenie na trasie. Było pieczywo z wędliną i pomidorem, biały ser, wyśmienita jajecznica. I ja to wszystko zjadłem. Czułem, że dużo, ale do startu były 3 godziny. Tym razem pojechaliśmy tam autem, na miejscu uzupełnianie picia, tabliczki, regulacja siodełka. Nawet śniadanie przestało ciążyć w żołądku. Pogoda słoneczna, ale na horyzontach chmury zapowiadające burze. Mokro po wczorajszej ulewie zapowiadało błotko na trasie.

Start i podjazd pod Butorowy to wymarzony dla mnie początek. 5 km asfaltem pod górę pozwoliło zająć dobre miejsce w peletonie. Zjazd i tłumy z kapciami na poboczach – w tym Palec – jak się go pytałem myślał że tylko jeden flak – a były dwa. Do pierwszego bufetu jechało się świetnie – zjazdy dawałem rade w peletonie, na podjazdach trochę wyprzedzałem. Dogoniłem Agę z cyclistów, jak rozprawiała z kolegą nt. oszczędzania sił na długi dystans. Później na forum okazało się jak modny był to temat w peletonie. Aga była pierwszą ze znanych mi osób które zwyczajowo są na mecie kiedy ja tam wjeżdżam, a którą zostawiłem w Kościelisku z tyłu.

Pierwszy bufet zwyczajowo przejechałem, choć liczyłem na wodę w kubku. Było gorąco i nie chciałem ryzykować ze 1,7l wystarczy do drugiego bufetu. Wchłonąłem i popiłem żel a w międzyczasie zebrały się chmury. Zaczęło padać i podjazd pod Magurę nabrał uroku. Stwierdziłem że nie będę zakładał kurtki czy peleryny i była to dobra decyzja. Lało co prawda mocno, ale potem człowiek szybko wysechł i tylko na moment okulary zaczęły parować. Problem zrobił się zaś z przyczepnością.

Zamiast błotka było Błoto – co prawda nie za dużo i mocny kolarz sam spokojnie by przejechał, ale w peletonie każdy schodzący robi reakcje łańcuchową. Ze względu na plecy i kilka lat chodzenia po górach nie przeszkadza mi to zbytnio, choć w końcu ktoś mnie wyprzedził na piechotę – biegł nadrabiając wcześniejszego flaka. Masa kamieni, korzeni, śliska i grząska trawa, błotko – to nie są moje ulubione warunki – ale chyba tak jak i upały – innym przeszkadzają dużo bardziej. Na podjeździe wyminąłem Wilqa – miał upadek i rozbity bark ale jechał dalej tylko troszkę wolniej niż zwykle.

Na szczycie Magury już osiągnąłem swoje miejsce w peletonie i jechało mi się świetnie ... aż śniadanie zaczęło dawać o sobie znać. Na początku nieśmiało, nie zwracałem uwagi zwłaszcza że z przodu zamajaczyła sylwetka Paleciaka. Nie dawałem temu wiary, bo on ma potencjał na walkę o sektor, ale systematycznie zbliżałem się do niego. Przypomniał mi się tekst z podróży, jak w żartach mówiłem że kiedy go prześcignę to dyplom w ramkach powieszę sobie na ścianie. I gdy tak o tych ramkach rozmyślałem żołądek sprowadził mnie na ziemie. Skok w bok połączony z zerwaniem kasku, koszulki, kto wymyślił te p$%&$#^% szelki ... ufff ... zdążyłem. Na szczęście w pobliżu były odpowiednie liście, od następnego razu papier w plecaku być musi. Jak już się zbierałem, minął mnie znów Wilq.

Ze 2 minuty później ruszyłem dalej, ale jechało mi się już znacznie gorzej. Wydawało mi się że grupka w którą trafiłem była gorsza, ale to raczej zrobiło się po prostu ciężej. Sporo szliśmy, sporo się wywracaliśmy. Na łączce o której było wiadomo że jedziesz po płaskim jak pod górę przede mną upadła koleżanka i powiedziała „ślisko”. Wyminąłem ją, upadłem, i powiedziałem – „bardzo”. Na szczęście upadki groźne nie były, nawet nie odczułem ich na swym nadwerężonym barku.

W końcu dojechaliśmy do potoku – ja, zajadły przeciwnik przeprawy w bród marzyłem by jednak była mokrą stopą. Ale nie – jechaliśmy górą do bufetów. Tam spotkałem znów Paleciaka – stracił wenę do jazdy, przekąpał się w potoku i korzystał w pełni z bufetu. Ja tylko uzupełniłem bukłak i jazda dalej. Podjazd po kamieniach bardzo mi nie pasował – noga podawała ale mózg mylony sprzecznościami między mocą na pedałach a szybkością jazdy zniechęcał do pedałowania. Wtedy minął mnie Palec – stracił 40 min na zmianie dwu dętek z poszukiwaniem tej drugiej ale jechał ostro do przodu. Dołożył mi 5 min na podjeździe i zjeździe z Butorowego. Ja trochę animuszu nabrałem jak tuż po tym znów wyprzedziłem Wilqa, ale nie starczyło go na długo i znów podchodziłem tam gdzie spokojnie mogłem jechać.

Końcówkę miałem jednak walki – niedługo przed szczytem dogoniłem kogoś kto wyraźnie miał mniej siły ode mnie, ale wyraźnie więcej ochoty do kręcenia pod górę. Minąłem go, ale jak zaczęły się kamieniste zjazdy, ja jak zwykle jadąc asekuracyjnie na koniec kamieni dałem się mu minąć. Jednak niedługo potem był asfalt, sił było aż za dużo więc na blacie i rozpędem minąłem go i z blatu zrzuciłem dopiero kilkadziesiąt m przed metą. Ciężki to był maraton, ale o dziwo, mimo że błota nie lubię wspominam go równie dobrze Danielki czy Istebną rok temu. Niestety inni nie mieli tyle szczęścia – Crensh złamał kciuk i sezon dla niego praktycznie się skończył.

piątek, 30 czerwca 2006

Wałbrzych - Prawdziwy maraton

Do Wałbrzycha jechałem z Kielc z mocnym postanowieniem jazdy na długiej trasie. Dojazd organizowałem bardzo naokoło, ostatecznie zabrałem się z sympatyczną ekipa ImageJet. W Szczawnie zakwaterowałem się z Crenschem i Wilqiem, a zmiana ich planów powrotu zagroziła 8 km podjazdem na Książ z torbą bagażu na plecach. Na szczęście znajomy Crenscha podwiózł nam bagaże autem, te od razu ulokowałem w samochodzie Przemka z którym miałem wracać do W-wy i udaliśmy się na start.

W warsztacie spotkałem MiTa – urwał manetkę od przedniej przerzutki i próbował coś kombinować. Tak był tym zaaferowany że potem ustawił się na starcie bez numeru i mocował go minuty przed startem. Ja nasmarowałem łańcuch, dopompowałem koła i ustawiłem się w cieniu na starcie. Tam natknąłem się na Krzyśka i Mariusza w barwach BGŻ, dołączył też Crensch. Wspominałem z rozrzewnieniem chwile gdy przed startem przejmowałem się jak przed matura, teraz, 10 już raz, rutyna brała górę. Niesamowity był moment wciągnięcia flagi i śpiewania hymnu. Mistrzostwa Polski!

Na rundzie horrorowej jechałem spokojnie po zapowiedziach orgów że potem będzie gdzie wyprzedzać na podjazdach. Po części nie było to dobre posunięcie, bo później po ostrym starcie od razu zrobił się korek na ostrej zawrotce, a stosunkowo krótki podjazd pod wzgórze Giedymina nie pozwolił na beztłokowy z niego zjazd. Z drugiej strony nie byłem jednak w formie, 5 zarwanych nocy w ostatnie 2 tygodnie nie pozostał bez efektu. Dodatkowo na podjeździe pod Chełmiec przyplątał się ból pleców. Na tyle dotkliwy, że w głowie zaczęły się pojawiać herezje „pojadę na krótki”. Na szczęście podejścia i zjazdy dawały trochę wytchnienia, planowany postój na drugim bufecie trochę wydłużyłem i bez wahania skręciłem na GIGA. W końcu tylko tam wiodła trasa Mistrzostw Polski!

Wcześniej miałem ciekawy epizod, na zjeździe ktoś wracał pod górę pytając, czy ktoś nie znalazł ... łańcucha. Za daleko zaszedł, bo minutę później ktoś za mną krzyknął „o, łańcuch”. Spinki bywają zdradliwe. A ile straciłem na rundzie honorowej pokazał Crensh, którego dogoniłem dopiero w połowie podjazdu na Chełmiec. Ile więcej można stracić na zjazdach, przekonał się Crensch zjeżdżając kiedy większość schodziła. Rozwalona noga i tylna tarcza hamulca – lepiej jednak stracić minutę schodząc niż ryzykując zjazd.

Dystans GIGA zaczął się gigantycznym podejściem. Moje plecy były szczęśliwe, a ja mam raczej niezłe tempo pieszo i podchodząc kilku zawodników zawsze „biorę”. Na szczycie Trójgarba widoki były na tyle piękne, że po raz pierwszy na maratonach zatrzymałem się na chwile by je podziwiać. W sumie to już przestałem się ścigać a zacząłem jechać do mety. Zrobiło się luźniej i zjechałem kilka fajnych trudniejszych zjazdów, było też bardzo dużo szybkich, długich i łatwiejszych zjazdów. Po łąkach śladami po peletonie przede mną, trawersami leśnych drużek – trasa była rewelacyjnie wytyczona i jeszcze się tyle nie nazjeżdżałem w życiu. Niestety nie zawsze mogłem dokręcać bo plecy upominały się o chwile dla siebie – pozycja „na galion” okazała się dlań najlepsza.

W połowie długiej pętli zrobiłem sobie też dwie przerwy na dłuższych choć mało stromych podjazdach na konsumpcje i ćwiczenia dla biednych pleców. Przed trzecim bufetem na stromym zjeździe minęła mnie jakaś bikerka, by potem niewiele dalej już na trawiastej łące polec na niewielkim zagłębieniu. Tuż za był bufet, i tam ona zrezygnowała z podejrzeniami złamanego obojczyka. Na tym bufecie też się nie spieszyłem – dogonili mnie państwo „Mazzi” z którymi jechałem do Wałbrzycha – Mirka jechała bez przedniego hamulca. Wcześniej wybyli z bufetu i nie dali się już dogonić. Na bufecie dowiedziałem się że trasa będzie 4 km krótsza – zwłaszcza moje plecy nie miały nic przeciw. Próbowałem gonić Mazzich, ale zawsze te 200m przewagi trzymali. W międzyczasie przegonił mnie gość w koszulce Transcarpatii z okrzykiem – „meta niedaleko, mam nowe siły”. Doszedłem go na ostatnim podjeździe przed metą – orgowie złośliwie na wzgórzu zamkowym poprowadzili agrafki w górę i w dół tak ze trzy razy. To było za dużo dla niego – nawet nie walczył. Ostatni podjazd, meta, ukończyłem prawdziwe GIGA. Czas nie był rewelacyjny, ale w końcu biesiadowanie na bufetach i plecy nie pozwalały się spodziewać nic więcej. Satysfakcja jednak ogromna, zwłaszcza że były to Mistrzostwa Polski!

wtorek, 13 czerwca 2006

Gdańsk - 20 minut generałem.

Tydzień przed maratonem był u mnie pod znakiem prognoz pogody. W poniedziałek twierdziły one że od czwartku będzie lało nad Gdańskiem, więc chciałem zrezygnować z startu. Na szczęście prognozy się nie sprawdziły i mimo zmian obsady auta co parę minut, w czterech udaliśmy się do Gdańska. Na miejscu schronisko przywróciło wspomnienia z PRLu – „ostre” regulaminy, zamknięte od północy do szóstej rano, stołówka a głównie panie tam pracujące jak sprzed 20 lat. Kupa dzieciaków które później szły spać niż rano wstawały, rwetes, ale spało mi się dobrze, tylko że do szóstej rano. A do ósmej tylko drzemanie.
Rano przygotowania przebiegły wyjątkowo spokojnie, można powiedzieć że rutynowo – zero stresu. Na starcie ustawiliśmy się bardzo blisko sektorów, niestety nic to mi nie dało bo jazda w peletonie nie służy mi do przesuwania się na czoło tylko w drugim kierunku. Runda horrorowa to ciągłe pilnowanie hamulców, oczy dookoła głowy i jeden incydent,.Gdy Crensch znalazł się z przodu, to pragnąc do niego dołączyć ruszyłem w lukę która powstała między parą – ci zaś postanowili ją zlikwidować mimo mego „środek wolny” – otarcie rogów na szczęście nie było groźne, męska cześć pary użyła sobie kilkoma wiązankami i tyle. Na starówce zaczęły mi cierpnąc dłonie, ale jakoś dało rade. W sumie myślałem że będzie gorzej.
Przy wjeździe do lasu na pierwszym podjeździe zgubiłem Crenscha, minąłem Krzyśka, potasowałem się trochę z Naparzatorem i wtedy wyprzedziła mnie Kasia Marszałek. Pierwsze miejsce kobiet, i poziom który chciałem osiągnąć na trenarzeże. Kilka lat temu na zlocie precla odjeżdżała z kosmiczną dla mnie prędkością, w Bydgoszczy po minucie, a teraz usiadłem jej na koło i zaczęło się wyprzedzanie. Pierwsze zdziwienie – podchodzi jak ja, schodzi jak ja, na rower także nie wskakuje – generalnie jeździ asekuracyjnie. A ja daję rade. Pięć minut, dziesięć, piętnaście. Poczułem się jak generał, wyprzedziliśmy kilkanaście osób i w końcu na którymś zjeździe odjechała. Trudno, jadę dalej, ale pozycja w peletonie jakby lepsza niż w Kielcach, a i jechało mi się zdecydowanie lepiej. Na bufetach standardowo wyciąłem kilkadziesiąt osób, w tym Mariusza i Michała. Po serwisie Marcelego w końcu byłem zadowolony z amorka, i na zjazdach jakoś mniej osób mnie mijało, niestety lewe kolano sygnalizowało coraz bardziej że siodełko odrobinę za nisko. Na szczęście plecy po przesunięciu siodełka przestały dokuczać (dzięki radom Marcelego) a i ręce w lesie odpoczęły od horrorowego hamowania. Na drugim bufecie kubek wody pomógł odsłodzić się od żelowo – poweradowego koncentratu, jednak powoli wkradało się zmęczenie. W pewnym momencie dogonił mnie na zjeździe Marceli – kilkanaście minut tasowaliśmy się razem – miał skurcze i jechał na jednej nodze. W końcu na podjeździe 5 km przed metą skapitulowałem i podszedłem a on uciekł. Meta okazała się być bliżej, trasa 8 km krótsza, a do Marcelego straciłem 20 sekund. Szkoda, bo byłem w stanie zmobilizować się bardziej na końcówce – stadion lekko mnie zaskoczył. Na mecie uczucie niespełnienia – to była idealna trasa na dwa kółka – niestety sił brakło. Dało o sobie znać marcowe lenistwo. Wilqowi nie dałem rady o osiem minut, i to musze poprawić, ale obroniłem swój „stan posiadania”. Może poza Michałem, który pojechał długi dystans, choć jego czas daje mi nadzieje na przyszłość.
Najważniejsze jednak że obyło się bez przygód, w przeciwieństwie do Marcina i Konrada którzy w tym samym miejscu koło kościoła leżeli przez ingerencje blachosmrodów. Marcin stracił przez to tylni hamulec i nie pojechał drugiego koła. No i wróciła cykloza, miałem nie jechać do Wałbrzycha, a wszystko wskazuje na to, że jednak pojadę. Zupełnie tak jak Paleciak.

piątek, 26 maja 2006

Kielce - Pierwsze koty za płoty

Kielce – rodzinne strony, rok temu nie jechałem – ten maraton to było podwójne wyzwanie. Niestety, tydzień przed przyplątało się choróbsko. Niby w czwartek czułem się już prawie znakomicie, ale prawie robi różnice. Dodatkowo – Kielce w piątek przywitały nas deszczem od rana, a wieczorem szalały ulewne burze. Nie zapowiadało się dobrze. W międzyczasie pogoda się jednak poprawiła, zarejestrowałem zespół i na 6 kończyn dokonałem pieszego obchodu startu.

W sobotę rano okazało się że wziąłem puste pudełko bez soczewek – potraktowałem to jako dobry omen. Po szybkim wypadzie do Tesco dołączyłem do chłopaków w Nowinach, wykorzystałem perfidnie pompkę z manometrem i smar do łańcucha – miałem to zrobić w warsztacie, ale nie oparłem się pokusie skorzystania na miejscu. Na szczęście pogoda zapowiadała się dobrze, i humor zdecydowanie mi się poprawiał, mimo że błotne trasy nie są tym o czym marzę. A błoto było pewne.

Start opóźnił się trochę i zaczął korkiem już na wyjeździe z stadionu – malownicza kałuża błota prawie na całą szerokość wyjazdu. I pierwsza skucha – musiałem zsiąść i nadłamałem tylni błotnik. Miałem go zdjąć, ale widząc też błotniki u Konrada zrezygnowałem – i nie była to dobra decyzja. Błotnik odpadł na dobre przed pierwszym chodzonym podjeździe. Trudno, trzeba było kręcić dalej. A tu noga nie podaje. Tydzień temu jeździło mi się wyśmienicie, jednak start tuż po chorobie pokazał swoje minusy.

Po kilku kilometrach asfaltu wyprzedziła mnie główna ekipa która ustawiła się sporo dalej na starcie, a ja nie byłem w stanie wsiąść im na koło niestety. Ale jakoś szło do przodu. Pod Dominami minąłem Wilqa – miał problem z łańcuchem, ale szybko go skuł i jeszcze przed Skocznią mnie wyprzedził, tym razem na dobre. Na moim ulubionym asfalcie koło Posłowic nabrałem animuszu, by zdecydowanie stracić humor na podjeździe pod skocznie – nie dość że nie mam mocy, to nie wchodzą mi dwa ostatnie biegi – łańcuch tańczył na zębatkach jakby był gwiazdą w TVN. Był to znakomity pretekst by połowę tego podjazdu i sporo następnych pokonać „z buta”. Z drugiej strony krew mnie zalewała na single-tracku jak przede mną ktoś mielił na „żółwiu” a ja ledwo co przebierałem nogami nie mając gdzie wyprzedzić.

Dałem się nieść peletonowi, jechałem w stawce nie starając się zbytnio wyprzedzać. Przejazd wiaduktem po kamienistych muldach na góralu okazał się znacznie przyjemniejszy i szybszy niż na crossie, potem zarobiłem kilkadziesiąt miejsc wymijając pierwszy bufet. Plecak sprawował się rewelacyjne – już nie wyobrażam sobie startów bez niego. Pasmo Zgórskie okazało się znacznie bardziej błotniste od Posłowickiego – dodatkowo nie znałem go rowerowo, a pieszo ostatni raz byłem tam 15 lat temu. Z ciekawostek to WC w szczerym polu tuż przy trasie, i Grzegorz Golonko pracowicie spisujący numerki.

Do tej pory byłem zdecydowany mimo wszystko jechać duży dystans – ale notoryczne błoto szybko wybiło mi ten pomysł z głowy, choć rower spisywał się dzielnie – odczułem to zdecydowanie gdy minąłem zawodnika który nie dawał rady na 28” semi-slickach jak ja rok temu. Miałem kilka momentów gdy sprawny, techniczny (jak dla mnie) przejazd pozwolił mi minąć kilku zawodników, na kolejnym bufecie minąłem kilkudziesięciu, w tym jak się okazało Michała, ale nie obyło się bez asekuranckich zejść z roweru i największej wpadki – chcąc pokonać „siodło” z góry utwardziłem przełożenie by rozpędem wziąć krótki podjazd – niestety zawodnik przede mną postanowił się zatrzymać a ja zamiast zredukować to wrzuciłem blat i stanąłem również – straciłem tam dobre kilkadziesiąt sekund i kilkoro zawodników których tak pracowicie wymijałem przemknęło koło mnie. Na szczeście niedaleko dalej stał dopingując Mariusz z rodziną i dodali energii.

Potem było już tylko z górki, na mecie wyżarłem wszystkie pomarańcze, następnie kolejka z chipami, fotki z córeczką, karcher, makaron. Nowe spodnie pampersy sprawdziły się rewelacyjnie – o ile plecy czułem zdecydowanie, to poniżej było spoko. Ale największe zdziwienie przeżyłem sprawdzając czasy – tylko 4 min za Wilkiem, sporo przed Michałem i 4 miejsce w zespole. Przy tak fatalnym samopoczuciu jazdy zaskoczenie totalne, i chyba niezły prognostyk na Gdańsk :)