czwartek, 28 lipca 2005

Olsztynek - Czasoprzestrzeń czyli odmienne stany świadomości

Tym razem jechaliśmy tego samego dnia na maraton. Ma to jedną zaletę – można się nieźle muzyką podkręcić. Na miejscu byliśmy przed dziesiątą, i w komfortowych warunkach dołączyliśmy do połowy ekipy. Drugą połowę spotkaliśmy na starcie. Tam kilkanaście fotek, profilaktyczny węgiel przed startem – okazało się ze ustawiliśmy się w środku stawki. Niestety w dwu grupach – część osób postanowiła o dwa metry mieć przewagę ustawienia ;)

Osiem lat jeździłem na rowerze, zrobiło się tego kilkanaście tysięcy km – i zawsze, powtarzam zawsze widziałem jaką mam prędkość i ile km przejechałem. Poczułem się więc trochę nieswojo, jak po starcie spoglądam na licznik i widzę zero. Testuje hamulce stając w miejscu i patrzę – magnes OK, niestety ale kabel licznika przerwany. Próbuję go skręcić – 2 min stracone. Trudno – zaczynam kalkulacje – przestrzeń zamieniam w czas – do bufetu 25 km, czyli myślę sobie jakoś ok. 12:20 będę na miejscu. Ustawiam licznik na jedyny sensowny wskaźnik czyli godzinę i okazuje się że za mną już prawie nikt nie jedzie. Na szczęście było szeroko i bez problemów można było wyprzedzać. Plan na dziś – dojechać i nie dać nowicjuszom powodów do satysfakcji.

Po kilku minutach doganiam Roberta – znaczy się nie jest źle. Trochę później mijam przed pierwszym podjazdem który trzeba przejść Marcina – prowadzenie roweru pod górę idzie mi lepiej niż podjazd. Około dwunastej dojeżdżam do Kasi, która była chyba zdziwiona ze ktoś z zespołu był za nią. Powiedziałem że jeszcze dwóch za nami jedzie, spytałem się który km i pojechałem dalej. Niedługo potem na bufecie uzupełniłem płyny – w przeciwieństwie do Istebnej, gdzie kazano mi samemu odkręcać i nalewać – tu miła pani zrobiła to sama w czasie który potrzebowałem na osuszenie 2 kubków Powerade. No ale ona była tam społecznie, jak powiedziała.

Po bufecie o mało co nie wpadłem na jakiegoś idiotę w Toyocie co zakopała się w błocie. Pryskała błotem z pod kół a wokół kręciło się kilku amatorów błotnych prysznicy, próbując wypchnąć nieboraka. Tam spotkałem Krystiana, który postanowił znaleźć świetne usprawiedliwienie faktu ze go wyprzedzam ;) Ja postanowiłem jednak pozwolić swym kolanom decydować czy i kiedy przerwa będzie potrzebna. Te jednak trzymały się dzielnie, i po dwu godzinach jazdy to nie one wymiękły, ale ja straciłem moc. Piasek lepił się do kół, które osiągnęły szerokość opon górali, i nawet z góry nie miałem siły jechać :(

I wtedy nadciągnął mini-peleton. Dwu kolarzy w koszulce Wsół ciągnęło kogoś, a na podczepce jechało kolejnych 3-4 zawodników – to dołączyłem i ja. Droga była twarda, czasem asfalt to stwierdziłem że nie będzie 26” pluł błotem memu krossowi w twarz. Piętnaście minut trzymałem tempo, potem na gorszej drodze stwierdziłem że nie dam rady. Podobnie stwierdziła dziewczyna z numerem 2704 i przez następne pół godziny ją goniłem – a to wszystko w żółwim tempem jak na wyścig rowerowy. Tylko myśl żeby nie być gorszym od dziewczyny trzymał mnie przy życiu. Inni chyba byli równie zmęczeni bo mało kto nas minął.

Na drugim bufecie dopadł mnie koleś ze Stolicy – trochę się wcześniej wymijaliśmy – on się pyta jak mi się jedzie. Daje radę – skłamałem i pojechałem – na szczęście on jeszcze na bufecie został bo przekonałby się że na prostej pod wiatr asfaltem można jechać na najmniejszym przełożeniu z przodu i trzecim z tyłu. Mając licznik to może 13-14 km/h by było. Żenada, ale wiedziałem że z bufetu tylko 11 km do mety – przeliczyłem to na 35 minut i wyszło ze dokładnie o drugiej powinienem być na mecie.

Nagle okazało się ze czas jest względny. Pół godziny do mety. Kręcę z dziesięć minut, patrzę – 25 minut do mety. Czas stanął w miejscu. Minuty płynęły jak godziny, a ja byłem tak słaby że już na najmniejszym podjeździe redukowałem strasznie przełożenia. 10 minut przed końcem stwierdziłem że tak dalej być nie może, i zacząłem jechać tempem które normalnie określam jako rekreacyjne. Czyli znacznie przyspieszyłem ;) Wyminąłem koleżankę 2704 (jak się okazało, Agata z Piaseczna) i potem już było z górki – nawet dosłownie. Pod koniec adrenalina pozwoliła nawet wrzucić środkową tarczę z przodu. Ostatnie kilkaset metrów rozpędziłem się tak że jadąc z taką prędkością byłbym na podium. I tak efekciarsko wjechałem na metę ... 45 sekund po czternastej. Niestety nie dałem rady zmieścić się 3 godzinach :(

Brak komentarzy: