Nie mam w tym roku szczęścia do LBM. Tym razem niedyspozycja żołądkowa trwała cały maraton. Czymś się strułem w czwartek, wieczorem przed startem zapowiadało się dobrze, niestety następnego dnia żołądek znów odmówił współpracy. Na dodatek zapomniałem numeru i Palec musiał się wrócić po niego autem – w ostatniej chwili dopiero dopompowałem koła i ustawiłem się na starcie. Nie analizowałem zupełnie trasy – bufetów, profilu, przebiegu.
Pierwsze zaskoczenie – pod Kubalonkę nie jedziemy jak rok temu tylko znacznie węższą drogą. Startowy tłok się utrzymuje, zwłaszcza że nie mogę się zmobilizować do jazdy i ciągnąć do góry. Zdecydowanie zmiana na gorsze – dochodzę do wniosku że przestaje mnie to bawić – dopiero po ponad godzinie zaczyna się rozluźniać. Na pierwszym korku pod górę wyjaśnia się moja dyspozycja fizyczna – nie jestem w stanie również szybko podchodzić. Wlokę się 3-4 km/h zamiast standardowych 4-6. To na pewno więc nie spadek formy, tylko osłabienie.
Na szczęście na zjazdach jest dobrze – nie odstaję, ale cały czas hamuję przez tłok. Nie można rozwinąć skrzydeł (w moim wypadku nieopierzonych skrzydełek). Jak w Kościelisku dogoniłem Agę z Cyclistów, i o dziwo Andy’ego. Potem jednak mi odjechali. Po godzinie pierwszy i ostatni żel – lepiej było bez jedzenia jednak. Zastanawiałem się nawet nad zjechaniem z trasy, ale to była ostateczność.
Rok temu na kamienistej trasie podjąłem decyzje o kupnie górala, po siedmiu latach jazdy na crossach. Teraz na kamulcach jechałem 2 x szybciej, na tyle dobrze że nie myślałem tym razem o fullu. Na szybkim asfaltowym zjeździe miałem moment nieuwagi gdzie omc nie wylądowałem w rowie, generalnie jechało mi się ciężko – ale chyba jednak lepiej niż w Wałbrzychu. Tam plecy bolały, tu brzuch tylko osłabiał i otępiał.
Na drugim bufecie musiałem się zatrzymać po wodę – Powerade w bukłaku już nie gasiło pragnienia. Potem korzystałem z wody podawanej przez liczne, wspaniale dopingujące dzieci na trasie – to już firmowy znak tej imprezy. Niestety nie zaryzykowałem kompociku, pewnie nie zaszkodziłby bardziej. Trasa zrobiła się mniej ciekawa, ożywiłem się dopiero jak rozpoznałem ostatni podjazd. Pomogła w tym tabliczka 5 km do mety – niby drobiazg ale jak ciężki niektórym do powieszenia ...
Ożywił się i mój żołądek – wsparty co jakiś czas napędem odrzutowym kilometr przed metą zacząłem się ścigać. Usłyszałem kogoś za sobą i postanowiłem się nie dać – tuż przed metą minąłem Beatę z Kielc, Mazzich już się nie udało. Ale to nie było istotne – czułem tylko ulgę że to już koniec. I tak jak w Kielcach, okazało się że pojechałem lepiej niż odczucie – przed Mariuszem i Kajmanem. Ale największą satysfakcję miałem kilka dni po, kiedy zobaczyłem że osobnikiem który pobudził mnie do walki był sam DiStefano. Nie wiem czemu tak słabo jechał, ale odbiłem sobie Kościelisko, gdzie przegrałem z nim niewiele na własne życzenie.
Na mecie wmusiłem w siebie kluchy, zaryzykowałem z piwem i się opłaciło na tyle, że nie było gorzej. Nie miałem siły by popedałować na kwaterę, całe szczęście że mogliśmy poturlać się tam autem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz