Pierwsze słuchy o 24h wyścigu doszły do mnie wiosną. Nie pociągało mnie, więc odmówiłem jak Crensh robił zaciąg do zespołu. Jak dowiedziałem się ze w 4-osobowym zespole trzeba jeździć ok. 6 godzin tylko, to skład zespołu był już zamknięty. Kolejna czwórka nie powstawała, więc zadeklarowałem się jako rezerwowy i najwyżej pojechać na piknik i obiecanego grilla. Pogoda zapowiadała się super, namówiłem więc duch kolegów na dojazd z Tarchomina do Nowego Miasta rowerkiem, żony z dziećmi wyprawiły się samochodem.
Na miejsce dojechaliśmy tuż po starcie i przepadł nam sprint do rowerów zaczynający maraton. Pozostali zawodnicy byli podekscytowani i wyraźnie zajęci startem. Zero atmosfery pikniku. Grilla rozpalałem sam, całe szczęście że rodzinka i znajomi byli, to skorzystali. Zawodnicy tylko porównywali czasy, zastanawiali się kto kiedy przyjedzie i kto go zmieni. Po prostu inna bajka. Kusiło mnie by zostać z nimi, ale nie wypadało znajomych zostawić na lodzie wiec wróciłem w sam raz na drugą połowę meczu Francja-Brazylia. Ominęły mnie największe atrakcje – problemy z oświetleniem, obściskiwanie pola ziemniaczanego, walka z minutami by zdążyć na 12.00 z ostatnim kółkiem. Patrząc z boku, widzę że w 4-osobowym zespole niezbędny jest „coach” – ustalający i nadzorujący zmiany, dbający o wypoczynek zawodników a potem odwożący śpiących i zmęczonych kolarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz