We wtorek przed maratonem kumpel namówił mnie na rowerowanie – efekt to 96 km, z czego większość w nocy po lesie, popuszczająca dętka z tylu i dzwoniące przednie koło. Dętkę wymieniam z definicji, oględziny tylnej opony zaowocowały decyzją o jej wymianie. Kupiłem najszerszą, 4,5 cm – koło ma już bliżej 29” niż 28”, a przy przedniej przerzutce luzu na milimetry, za to wg oznaczeń MTB 1.75” opona to już prawie góral. Dodatkowo Palec uświadomił mnie że jest to opona kierunkowa a takie zakłada się na przód ;) a nie tył.
Gorzej było z przednim kołem – tutaj niby wszystko wyglądało OK a dzwoniło czasem – dopiero po maratonie odkryłem ze to nie hamulec o szprychy, a najniższa jego część o tarcze lekko zawadzała, wydając hałasy dopiero po przekroczeniu 25 km/h. Tak więc po małej rewolucji, którą na szczęście dokonałem przed, a nie w trakcie maratonu, wstaję o 4 rano tylko po to by odebrać SMSa od Crenscha ze jedziemy nie o 6, a o 9 lub i później. Ubezpieczenie na auto się skończyło i musiał je zapłacić przed wyjazdem...
Przez to wszystko wyjechaliśmy po 11 – droga przez Częstochowę nie była na tyle szybka by nadrobić dłuższą trasę, a zostawiła tylko większą dziurę w kieszeni po tankowaniu. Przed Jelenią Górą Crenscha upolowali niebiescy i podarowali mu 10 pkt i kredytowy na 500 zł, informując również ze jutro koniec ważności przeglądu technicznego. A schowani byli tak, że strzelając z samochodu przez okno nie do wypatrzenia z obu stron. Na pocieszenie dodali ze będą jutro obstawiać maraton :)
W Przesiece zameldowaliśmy się niedługo przed ekipą z drugiego auta, pokoje nie były rewelacyjne, za to stołówka przyzwoita a i sklep zacnie wyposażony w chmielowe płyny. Po sutej kolacji gdzie przyprawiliśmy o ból głowy sympatyczną kelnerkę różnorodnością zamówień, przetestowaliśmy jakość lokalnych browarów i zadowoleni z wyniku udaliśmy się na spoczynek.
Rano pogoda zapowiadała się wyśmienicie, pełni sił przygotowaliśmy rowery i siebie. Mnie podkusiło jeszcze by iść do serwisu – tam sprawdzili że z przodu hamulec na pewno o szprychy nie uderza – ale że dzwoniło dalej – nie uwierzyłem. Doregulowali, a raczej przeregulowali mi też tylna przerzutkę. Jak wcześniej nie chciało mi wchodzić na przedostatnia tarczę, to po regulacji z tej tarczy chciało samo piąć się na największą z tyłu – nie przeszkadzało to jednak bo jazda na 2 czy 3 tarczy nie różni się u mnie zbytnio.
Minutę przed startem MiT zorientował się ze nie założył chipa – i tak lepiej wtedy niż w ogóle. Start ostry był na dole więc wiele nie stracił. Zjazd asfaltem w dół korkował się co jakiś czas przez samochody, potem zaczął się podjazd. Na nim jakoś dziwnie wszystkich wyprzedzałem – Mariusza, MiTa, nawet Palca. Tylko dziwiłem się trochę później ze jestem strasznie zmachany a podjazd był połową tego co Harkabuz na który co prawda wolniej, ale wjechałem bez problemów. Sprawa się wyjaśniła jak już wyczerpany zatrzymałem się na łyk wzmocnionego Powerade – jechałem cały czas na środkowej tarczy z przodu :) Zredukowałem i resztę podjazdu jechałem razem z peletonem, trochę jakby tylko mocniejszym niż zwykle ;)
Zjazdy okazały się bardzo kamieniste, tak jak w Krakowie, a ja i mój rower nie przepadamy za czymś takim. Dodatkowo, jakoś dziwnie chodziła mi kierownica – na mecie okazało się ze poluzowała się śruba od dołu – nawet nie wiedziałem że taką mam ;). Na boku co chwila ktoś z laczkiem był więc zjazdy miałem bardzo ostrożne, praktycznie w tempie podjazdu. Odbijałem to sobie na podjazdach gdzie wyprzedzałem z powrotem co najmniej połowę ludzi którzy na zjeździe mnie wyczesali. Czyli standard.
Bufety znów szybko jeden po drugim były, zapas w bidonie pozwolił nie zatrzymać się na żadnym. Nie forsowałem też tempa zbytnio i w sumie mogłem jechać na Pro, ale nie chciałem kusić losu i wjechać na „krakowski 58 km”, więc udałem się na metę, zmęczony, ale nie padnięty. Okazało się że z zespołu jestem pierwszy, a tylko Palec był przede mną. Zdziwiłem się ze MiTa jeszcze nie było – wyprzedził mnie na jednym z pierwszych zjazdów – okazało się ze na bufecie go minąłem. Mariusz zaś mimo że zjeżdża jak szatan nie doszedł mnie - maksyma że wygrywa się na podjazdach nie na zjazdach okazała się słuszna. Co prawda chłopaki jechali na Pro i inaczej rozkładali siły, ale mimo wszystko czułem się silniejszy :)
Na mecie uzupełniłem płyny i kalorie – najlepszy posiłek regeneracyjny w tej edycji – nie dość że najwięcej to smaczne kluchy z mięsem i wziąłem się za obserwacje zawodników. Słodkie lenistwo z dobrym piwem – najlepsza rzecz pod słońcem po maratonie. Po dekoracji zawodników szczęście się do nas nie uśmiechnęło i nic nie wylosowaliśmy, dodatkowo w końcu się rozpadało i pokrzyżowało to moje plany rowerowego dojechania na nowe miejsce noclegowe.
Następnego dnia we dwóch z Łasicą udaliśmy się rowerami do Przesieki podziwiać wodospady 500m od naszego poprzedniego noclegu, następnie pojechaliśmy na przełęcz Karkonoską – 1182 mnp – a startowaliśmy poniżej 600 – podjazd z maratonu stanowił może 1/3 tego na przełęcz – i to tę najłatwiejsza. Nie dałem rady – brakło mi mocy albo jeszcze jednego przełożenia. Na szczęście odpocząć można było przy jagodach. Z przełęczy pojechaliśmy na około doliny do miasta jakiś Młyn :). Najpierw postraszyło deszczem, potem chmury zakryły całą dolinę by na koniec ją na moment odsłonić.
Trasa wiodła w dół po wielkich głazach gdzie trzeba było prowadzić rower, potem szutrem. Rewelacyjne widoki zza chmur, świetna trasa. Z powrotem na przełęcz kolejne 600 przewyższenia pokonaliśmy już drogą z mniejszymi nachyleniami więc żółwia włączyłem dopiero na ostatnie 5 min z 45 minutowego podjazdu. Na przełęczy chwila oddechu i ostrożny zjazd asfaltem z nierównościami i głębszymi pułapkami do Przesieki i potem ścieżką ER-2 do Jagniątkowa. Tam spotkaliśmy chłopaków jadących do Czech wiec był jeszcze czas by podjechać parę km by zobaczyć świetny tunel nad drogą do Szklarskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz