poniedziałek, 4 lipca 2005

Istebna - Smak Ziemi Beskidzkiej

Na trasie Krystian zaprzeczył opinii że z rowerami na dachu można jechać tylko 130 km/h, oraz że nowoczesny diesel na trasie nie spala 10l na 100 km :) W górach przywitał nas deszcz. Krystian z Mariuszem byli wniebowzięci, ja wręcz przeciwnie, a im bliżej Istebnej, to lało coraz bardziej. Podczas rejestracji na aucie Krystiana oparł się jakiś warszawiak swoja Corsą – po ciemku straty nie były widoczne więc tylko namiary na miszcza kierownicy zostały wzięte. Jadąc na kwaterę jechaliśmy wzdłuż znaków BM – okazało się ze nocujemy na ok. 10-12 km trasy. Gospodarze byli bardzo gościnni – po 22 wyjechali po nas 2 km by poprowadzić leśnym labiryntem dróżek, przygotowali wielka michę makaronu, biały ser, roztopione masełko i michę naleśników z serem oraz słodki mus owocowy do smaku. Jakby komuś było mało – były jeszcze wędliny i chleb – tym już nie daliśmy rady.

Całą noc lało i przeszkadzało mi to spać – nie hałas, tylko wizja jazdy w strugach deszczu po błocie. Na szczęście rano przestało padać i kompromis zadowolił wszystkich – ja nie miałem deszczu – pozostali mieli błoto. Na śniadanie zamówiliśmy mleczną z ryżem, jajecznicę, standardowo było pieczywo z wędlinami – i znów nie daliśmy rady zjeść wszystkiego. Smarowanie rowerów, mocowanie tabliczek, pompek, woń Ben-Gaya – jeszcze pamiątkowe zdjęcie wraz z Sebastianem który rano przyjechał z Bielska – i po 10 jedziemy. 5 km z górki w większości po bardzo dobrym asfalcie wprawił nas w doskonałe humory.

Ostatnie korekty przełożeń w serwisie i ustawiamy się na samym końcu peletonu. Dołącza do nas Krzysiek i ruszamy 3 min po starcie całą piątką. Po pierwszym kilometrze podjazdu zostaje z Krystianem trochę z tyłu, ja mijam parę ze Stolicy, Krystian już nie i dalej jadę sam. Podjazd na Kubalonkę mija szybko, potem zaczynają się zjazdy po asfalcie, podchody w terenie – tu bryluje – 28” rower i kilkuletnie piesze chodzenie po górach robi swoje. Gorzej jest na zjazdach terenowych – tu ci których wyprzedziłem mijają mnie by potem dać się przegonić na podchodach czy asfaltowych zjazdach. A podjazdy asfaltowe są na remis – oni jadą 5 km/h a ja tak idę – mógłbym jechać ale wolę iść by oszczędzać kolano. A ono na szczęście wytrzymało.

Powoli nabieram wprawy – pierwszy zjazd po błocie pozwolił zasmakować w ziemi beskidzkiej (dosłownie), Powerade z żelem zapobiegło kryzysowi jaki miałem w Łomiankach. Na bufetach się jednak zatrzymuję na parę minut – by dać odpocząć kolanu, uzupełnić płyny i napchać bananami. Z ciekawszych fragmentów to ponadkilometrowy zjazd kiedyś opisywany jako szutrowy, który zamienił się na błoto na niewidocznych kamieniach. Nie chcąc ryzykować delikatnych opon i kół korzystałem z dobrodziejstw tarczówek – sprawdziły się rewelacyjnie – dwoma palcami można było jechać na heblach kilkanaście minut. Wtedy obiecałem sobie że kupie górala z ponad 2” oponami i 10 cm skokiem amora – kilkadziesiąt takich wyminęło mnie wtedy. Odbiłem sobie potem na asfalcie 60 km/h czesząc połowę tych huczących jak czołgi terenowców :)

Za przejściem granicznym lekki podjazd leśny zamienił się w drogę krzyżową po błocie, z rowerem w roli krzyża. Chyba 15 min podchodów, potem przecięcie asfaltu którym sadystyczni organizatorzy nie pozwolili jechać tylko skierowali na kolejne podejście – na szczęście trochę krótsze. Potem trochę zjazdów i ostatnie podejście – ale najbardziej strome i tam już roweru nie dało się prowadzić – trzeba było go podnosić – a wraz z nim kilka kg błota! Na ostatnich 2 km zacząłem się ścigać i miałem satysfakcję sprintem na mecie wyprzedzić o koło kogoś bardziej zmęczonego.

Zapomniałem napisać o kibicach – a byli rewelacyjni. Przy każdych zabudowaniach dużo dzieci, dorosłych, przybijanie piątki, oferowanie wody, doping oczywiście. Na 30 km dzieci w wiosce już miały na rowerach ... białe kartki naśladujące numery! Coś niesamowitego.

Na mecie wykazałem się naiwnością i stanąłem w krótkiej niby kolejce by zrobić zdjęcie i wysłać je mailem u Intela. Wspaniała organizacja pozwoliła na zrobienie 20 zdjęć w ... 45 minut. Pani szefowa uznała że obiad jej pracowników jest ważniejszy niż obiad kogoś kto ma 45 km i 4h w nogach, a i dzieci mają pierwszeństwo bo je ładnie umalowano. Na szczęście Krystian kierując się właściwym priorytetem najpierw wziął dwa piwa i dopiero później dołączył do kolejki zdjęciowej czyniąc oczekiwanie dużo raźniejszym:) No ale w końcu uwiecznieni cyfrowo i z wydrukowanym zdjęciem udaliśmy się na michę makaronu – Krystian zaczarował panie i dostał dwie – było go dużo, był niezły i sycący. Po kolejnym piwie i dłuższym odpoczynku udaliśmy się na kwatery – tym razem pod górę.

Rezultat – 46 km maratonu i 57 km w sumie. Mycie rowerów, potem rewelacyjny żur gdzie mięsa, kiełbasy i ziemniaków było w stosunku 1:1:1. Gospodarz wraz ze szwagrem uznał że cepry wymagają wzmocnienia z jego strony również, i przysiedliśmy się do butelki przepalanki i butelki miodówki. Wtedy dowiedzieliśmy się co to jest przepojka „po góralsku”. Na stole stała butelka wody, zakręcona oczywiście, i po każdej kolejce można było ... popatrzeć na nią ;) Po trzech kolejkach w 2 minuty stwierdziliśmy że musimy już iść na stadion na imprezę. Wracając po 22 zaskoczyły nas ciemności – kto to widział że w lesie nie ma latarni? Farciarsko trafił nam się stop na pace pick-upa ... sąsiadów gospodarza i jak królowie 4 km lasem po ciemku przejechaliśmy :) Gospodarz czekał na nas z resztkami w butelkach i jeszcze 2 kolejki obaliliśmy.

Rano Krystian stwierdził że za gorąco jest na rowerowanie i po śniadaniu udał się na odpoczynek – ja zaś pojechałem na objazd trasy od drugiej strony i po asfalcie. Świetna sprawa – pozwoliła umiejscowić w terenie poszczególne fragmenty maratonu, na spokojnie obejrzeć okolice i podziwiać jej piękno. Idealna okolica na rekreacyjną jazdę po górach – osady domów co dwa-trzy kilometry, do każdych prowadzą malownicze asfaltowe drogi na szerokość jednego auta – moje 28” czuły się jak ryba w wodzie :)

Brak komentarzy: