niedziela, 7 sierpnia 2005

Danielki - Boso, ale w ostrogach

Wyjechaliśmy ok 15, po drodze lało, jak nie wypadek to remont i korek za korkiem. W Szydłowcu nawet omijaliśmy go jakimś lasami - dobre 10 min zyskując, drugie tyle straciliśmy zanim zdecydowaliśmy sie na objazd. W Kielcach małe „machniom” - jeden rower „out”, jakiś posiłek - i zeszło ponad godzinę. Na szczęście przestało padać i korki się skończyły - niestety na 22 nie zdążyliśmy :(

Niedługo po nas zjawił się Crensh i Paleciak - jechali katowicką i mimo ze wyjechali 2-3 h później to nie mieli deszczu i korków. Na miejscu prawie godzinę szukanie lokum - w końcu babcia odbiera telefon i wysyła posłańca - ten zaś prowadzi w jakieś zakamarki Raby. Pod górę oczywiście - aż z przejęcia nieźle sprzęgło przyjarałem :).

Ranek przywitał nas słonecznie - chciałem się wyspać wiec jako odstani wstajemy. Stwierdzam że na słońce najlepsze będą sandały – niestety nie sprawdziłem pogody jaka była przez ostatni tydzień ...
Roweru już nasmarować nie zdążyłem, a kumple nie zaczekali z wyjazdem na mnie myśląc ze ich dogonię bo już na rower wsiadałem – a tu drobnostka - nosek spadł. Dokręcam szybko i gonie na start. Tam smaruje rower, moja "ekipa techniczna" dociera dopiero 5 min przed startem więc w ostatniej chwili dopijam Powerade z żelkiem i węgielkiem i ruszamy.

Czoło wyścigu było już daleko kiedy przekroczyliśmy start – najpierw Crenshowi coś rower zaczął stukać – Mit był z nim a że mogłem pomóc jedynie łyżkami do zmiany opony to pojechałem dalej. Ładny asfalt szybko przeszedł w bruk, a zerkając w tył za Crenshem zobaczyłem wykrzyknik. Pięknie – trasa będzie tędy wracać ma moje cienkie opony przejdą drogę krzyżową. No, ale dopiero za 40 km – więc pedałuje dalej, wyprzedzam Stolicę, potem Mit mnie i szybko znika z przodu. W międzyczasie rzucił klątwę na noski – że się urywają i dlatego nań nie jeździ – no i na 10 km nosek spadł. Na nieszczęście prawy, z nogi którą startuje. I od tej pory każdy miał polewkę obserwując jak chce ruszyć na rowerze próbując podciągnąć pedał na nieistniejącym nosku :(

Druga zagwozdka – tu jest mokro. Nawet bardziej niż mokro. Ale sandały wytrzymały i nie były nawet takie najgorsze – szybko noga schła i nie miałem oporów podczas wędrówki po rzekach. A te były dwie. Pierwsza, w poprzek, gdzie ktoś złośliwie zamknął mostek. Zobaczyłem Kasie robiącą zdjęcia i postanowiłem dać piękne ujęcia – szybka decyzja – o, ktoś się wywalił do wody – taranujemy! Szczęśliwie staranowanemu niewiele się stało - ja jednak ucierpiałem bardziej – moje przednie koło tak zakleszczyło się na jego pedale, że trzeba je było zdjąć. Co najgorsze, okazało się że potem Crensh miał jeszcze lepszy pomysł na super ujęcie i tą rywalizacje przegrałem z kretesem :(

Druga rzeka była już... wzdłuż, przez kilka km. Kilkanaście cm tylko wody, ale wystarczyło by nie było widać na dnie kamieni. I tu dowiedziałem się czemu większość zawodników godzinami debatuje jaka oponę wybrać. Moja się nie nadawała do takiego zjazdu. Nawet z zejściem miałem problem – na szczęście tu akurat sandały zdały świetnie egzamin. Całe szczęście że nowe siodełko pozwalało przyjąć lepszą pozycję podczas zjazdów i sam siebie zaskakiwałem gdzie mogłem zjechać. Reszta by się uśmiała, no ale oni mają 2x szersze opony i amor wybierający 2x więcej.

Pierwszy bufet to tylko kilka sekund – wypijam dwa kubki i nawet nie napełniam bidonu – odrabiam straty z taranowania. Koło na szczęście bije leciutko, ale z duszą na ramieniu czy wszystkie szprychy całe – jedziemy czy też często idziemy dalej. Po 35 km zaczynam czuć w kościach zmęczenie, i o dziwo zaczyna mnie boleć ... drugie kolano. Na szczęście niedługo potem widzę z daleka swojego psa przy żółtym pagórku – na odgłos paszczą pagórek staje się małżonką z aparatem – znów mnie nie doceniła i myślała że będę później ;) Kilka fotek udało się jej jednak zrobić, i z nową motywacją zegnany narzekaniem psa który za Chiny nie mógł zrozumieć czemu tym razem nie może za mną pobiec – pojechałem na drogę krzyżową, tfu, brukową. Dbając o całość szprych starałem się nie przekroczyć 20 km/h, a mimo to dostałem nieźle w kość. Najbardziej dołujące były fulle mknące kilkadziesiąt km/h, no ale po nieskończenie wielu sekundach nadszedł asfalt, a tam skończyła mi się zębatka – więc odpoczywałem jadąc 70 km/h, aż jakiś sadysta stwierdził że wystarczy i skierował .. na kamienie luzem. Na szczęście nie było tego dużo, i nie przejmując się już taką drobnostką jak schody, chyłkiem dotarłem na metę. I ktoś się dziwi że w W-wie ścieżki rowerowe prowadzą po schodach?

Na sam koniec Grzesiek zaprezentował mi swój firmowy manewr na nowym rowerze czyli pad na prawy bok w krzaki w SPD, by było efektowniej – mając w kieszeni jogurt, jak się okazało – fioletowy ;) A na drugi dzień cała ekipa lamersko postanowiła wracać od razu do W-wy, nie korzystając z uroku gór. A te z pieszej perspektywy były już dużo o bardziej przyjazne.

Brak komentarzy: