Tydzień przed maratonem był u mnie pod znakiem prognoz pogody. W poniedziałek twierdziły one że od czwartku będzie lało nad Gdańskiem, więc chciałem zrezygnować z startu. Na szczęście prognozy się nie sprawdziły i mimo zmian obsady auta co parę minut, w czterech udaliśmy się do Gdańska. Na miejscu schronisko przywróciło wspomnienia z PRLu – „ostre” regulaminy, zamknięte od północy do szóstej rano, stołówka a głównie panie tam pracujące jak sprzed 20 lat. Kupa dzieciaków które później szły spać niż rano wstawały, rwetes, ale spało mi się dobrze, tylko że do szóstej rano. A do ósmej tylko drzemanie.
Rano przygotowania przebiegły wyjątkowo spokojnie, można powiedzieć że rutynowo – zero stresu. Na starcie ustawiliśmy się bardzo blisko sektorów, niestety nic to mi nie dało bo jazda w peletonie nie służy mi do przesuwania się na czoło tylko w drugim kierunku. Runda horrorowa to ciągłe pilnowanie hamulców, oczy dookoła głowy i jeden incydent,.Gdy Crensch znalazł się z przodu, to pragnąc do niego dołączyć ruszyłem w lukę która powstała między parą – ci zaś postanowili ją zlikwidować mimo mego „środek wolny” – otarcie rogów na szczęście nie było groźne, męska cześć pary użyła sobie kilkoma wiązankami i tyle. Na starówce zaczęły mi cierpnąc dłonie, ale jakoś dało rade. W sumie myślałem że będzie gorzej.
Przy wjeździe do lasu na pierwszym podjeździe zgubiłem Crenscha, minąłem Krzyśka, potasowałem się trochę z Naparzatorem i wtedy wyprzedziła mnie Kasia Marszałek. Pierwsze miejsce kobiet, i poziom który chciałem osiągnąć na trenarzeże. Kilka lat temu na zlocie precla odjeżdżała z kosmiczną dla mnie prędkością, w Bydgoszczy po minucie, a teraz usiadłem jej na koło i zaczęło się wyprzedzanie. Pierwsze zdziwienie – podchodzi jak ja, schodzi jak ja, na rower także nie wskakuje – generalnie jeździ asekuracyjnie. A ja daję rade. Pięć minut, dziesięć, piętnaście. Poczułem się jak generał, wyprzedziliśmy kilkanaście osób i w końcu na którymś zjeździe odjechała. Trudno, jadę dalej, ale pozycja w peletonie jakby lepsza niż w Kielcach, a i jechało mi się zdecydowanie lepiej. Na bufetach standardowo wyciąłem kilkadziesiąt osób, w tym Mariusza i Michała. Po serwisie Marcelego w końcu byłem zadowolony z amorka, i na zjazdach jakoś mniej osób mnie mijało, niestety lewe kolano sygnalizowało coraz bardziej że siodełko odrobinę za nisko. Na szczęście plecy po przesunięciu siodełka przestały dokuczać (dzięki radom Marcelego) a i ręce w lesie odpoczęły od horrorowego hamowania. Na drugim bufecie kubek wody pomógł odsłodzić się od żelowo – poweradowego koncentratu, jednak powoli wkradało się zmęczenie. W pewnym momencie dogonił mnie na zjeździe Marceli – kilkanaście minut tasowaliśmy się razem – miał skurcze i jechał na jednej nodze. W końcu na podjeździe 5 km przed metą skapitulowałem i podszedłem a on uciekł. Meta okazała się być bliżej, trasa 8 km krótsza, a do Marcelego straciłem 20 sekund. Szkoda, bo byłem w stanie zmobilizować się bardziej na końcówce – stadion lekko mnie zaskoczył. Na mecie uczucie niespełnienia – to była idealna trasa na dwa kółka – niestety sił brakło. Dało o sobie znać marcowe lenistwo. Wilqowi nie dałem rady o osiem minut, i to musze poprawić, ale obroniłem swój „stan posiadania”. Może poza Michałem, który pojechał długi dystans, choć jego czas daje mi nadzieje na przyszłość.
Najważniejsze jednak że obyło się bez przygód, w przeciwieństwie do Marcina i Konrada którzy w tym samym miejscu koło kościoła leżeli przez ingerencje blachosmrodów. Marcin stracił przez to tylni hamulec i nie pojechał drugiego koła. No i wróciła cykloza, miałem nie jechać do Wałbrzycha, a wszystko wskazuje na to, że jednak pojadę. Zupełnie tak jak Paleciak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz