Przed maratonem wszystko szło nie tak. Wystarczy powiedzieć że mimo nastawionego budzika na 7 rano obudziłem się o 8:35. Panika i szybki telefon do kolegi który miał po mnie przyjechać by był choć 10 minut później. Pośpieszne śniadanie, pakowanie i wybiegam z rowerem trochę po 9:10. W samochodzie wymieniam baterie od licznika – jeszcze w środę działał. Na szczęście pamiętałem prawidłową wartość obwodu koła i miałem właściwe odczyty na trasie :)
No cóż – przyjąłem to za dobrą wróżbę i postanowiłem jechać turystycznie – bez bukłaka w plecaku, soczewek, w zwykłych okularach. Na bufetach grzecznie zatrzymać się na żarełko i picie, nie przemęczać, podziwiać widoki. Na miejscu rejestracja podtrzymała postanowienia – stałem prawie godzinę – między innymi dzięki burakowi, który nie dość że stanął cwaniacko przy innej literce, to nie miał pojęcia co jest grane – chciał zeszłoroczny numer nie zaglądając do netu i nie wypełniając kartki – Polak potrafi! Mnie załatwili szybko, ale numerki na sobie i rowerze zainstalowałem dopiero 5 minut przed 11.
Na starcie ustawiłem się prawie na końcu, pogoda była zdradliwa więc miałem bluzę. I gdy 10 po 11 miałem ją chować do plecaka – start. Trudno – zdejmę na bufecie – ale i tak dobre 3 minuty upłynęły zanim koniec się ruszył, na początku metodą na hulajnogę bo tłok się nie rozładował. Wilq od razu znalazł jakąś lukę i zniknął z przodu, ja zgodnie z turystycznym założeniem nie chciałem się przemęczać – po minucie jednak atmosfera wyścigu się udzieliła i zacząłem przesuwać się do przodu.
Na początku było szeroko, potem trasa przeważnie miała dwa twarde ślady z piachem pomiędzy. Po pewnym czasie stwierdziłem, że wyprzedzam bardziej głową niż nogami. Uważam że technicznie kiepsko u mnie z jazdą, ale dookoła ludzie radzili sobie jeszcze gorzej. Dodatkowo schodzenie z roweru bez zjechania na bok, jazda równoległa z tą samą prędkością – nie każdy jest Kajzerem i może wyprzedzać po piachu środkiem. Kilkanaście km jechałem z zawodnikiem Cyklozy – wyprzedzaliśmy jednym tempem i zauważyłem że jak byśmy nie wyprzedzali, czy ja lepiej w danym momencie czy też on – i tak co kilka minut lądowaliśmy razem za większą grupą na single-tracku.
Spodziewałem się że będzie bardziej mokro, ale poza sporadycznymi mokrymi miejscami było w sam raz. Kto chciał, mógł się utaplać jak świnia, dało się też przejechać o suchym bucie. Szybko zrobiło mi się gorąco i jeszcze przed pierwszym bufetem zdjąłem bluzę – w między czasie wyprzedziło mnie kilkudziesięciu zawodników – ponownie mijałem min Ole z Cyclistów – szacunek za taką jazdę! Bufet z założenia zatrzymałem się – a można było przejechać i dostać wszystko co potrzeba – na przestrzeni kilkuset metrów 3 grupy osób podających picie, batony i banany – ideał. Kolejne już jechałem oczywiście :)
Mijając rozjazd na Giga nawet pomyślałem czy by tam nie skręcić – ale profilaktycznie pojechałem prosto i to była dobra decyzja. Po 45 km zacząłem lekko czuć plecy, po 55 km zacząłem czuć że paliwo się kończy. W tym momencie minąłem Wilqa i to dodało mi trochę sił – ale ostatnie 3 km przejechałem już tylko by dojechać – finisz na stadionie 25 km/h świadczy o tym dobitnie :) Trochę czułem kolano, ale ono i tak bardziej bolało mnie ... w sobotę, gdy się pakowałem na maraton. Chyba zamiast do ortopedy pora na wizytę u ... psychologa.
Na mecie od razu bufet, ciasto, banany, picie – tuż za mną przyjechał Wilq i razem czekaliśmy na resztę zespołu – a trochę to trwało ;) Potem kluchy, czyli parodia spaghetti, mycie roweru, zespół się rozjechał a ja o włos nie załapałem się na rozdanie nagród – niby losowanie ale uczestników zostało chyba tyle samo co fantów. W wynikach najpierw słabe miejsce – ponad 300, ale potem okazało się że było ponad 1200 startujących, z czego 850 na Mega – szok – sądziłem że będzie max. 800 w sumie.