piątek, 21 lipca 2006

Nowe Miasto - Z drugiej strony lustra

Pierwsze słuchy o 24h wyścigu doszły do mnie wiosną. Nie pociągało mnie, więc odmówiłem jak Crensh robił zaciąg do zespołu. Jak dowiedziałem się ze w 4-osobowym zespole trzeba jeździć ok. 6 godzin tylko, to skład zespołu był już zamknięty. Kolejna czwórka nie powstawała, więc zadeklarowałem się jako rezerwowy i najwyżej pojechać na piknik i obiecanego grilla. Pogoda zapowiadała się super, namówiłem więc duch kolegów na dojazd z Tarchomina do Nowego Miasta rowerkiem, żony z dziećmi wyprawiły się samochodem.

Na miejsce dojechaliśmy tuż po starcie i przepadł nam sprint do rowerów zaczynający maraton. Pozostali zawodnicy byli podekscytowani i wyraźnie zajęci startem. Zero atmosfery pikniku. Grilla rozpalałem sam, całe szczęście że rodzinka i znajomi byli, to skorzystali. Zawodnicy tylko porównywali czasy, zastanawiali się kto kiedy przyjedzie i kto go zmieni. Po prostu inna bajka. Kusiło mnie by zostać z nimi, ale nie wypadało znajomych zostawić na lodzie wiec wróciłem w sam raz na drugą połowę meczu Francja-Brazylia. Ominęły mnie największe atrakcje – problemy z oświetleniem, obściskiwanie pola ziemniaczanego, walka z minutami by zdążyć na 12.00 z ostatnim kółkiem. Patrząc z boku, widzę że w 4-osobowym zespole niezbędny jest „coach” – ustalający i nadzorujący zmiany, dbający o wypoczynek zawodników a potem odwożący śpiących i zmęczonych kolarzy.

sobota, 8 lipca 2006

Kościelisko - Im gorzej, tym lepiej

Przebite dętki, rozwolnienia, wymioty, hufnal w oponie, rozbity bark i złamany kciuk i demotywujące "coś" w powietrzu - najbardziej wymagający maraton w którym jechałem
Zacznę tym razem od śniadania, bo miało ono znaczenie na trasie. Było pieczywo z wędliną i pomidorem, biały ser, wyśmienita jajecznica. I ja to wszystko zjadłem. Czułem, że dużo, ale do startu były 3 godziny. Tym razem pojechaliśmy tam autem, na miejscu uzupełnianie picia, tabliczki, regulacja siodełka. Nawet śniadanie przestało ciążyć w żołądku. Pogoda słoneczna, ale na horyzontach chmury zapowiadające burze. Mokro po wczorajszej ulewie zapowiadało błotko na trasie.

Start i podjazd pod Butorowy to wymarzony dla mnie początek. 5 km asfaltem pod górę pozwoliło zająć dobre miejsce w peletonie. Zjazd i tłumy z kapciami na poboczach – w tym Palec – jak się go pytałem myślał że tylko jeden flak – a były dwa. Do pierwszego bufetu jechało się świetnie – zjazdy dawałem rade w peletonie, na podjazdach trochę wyprzedzałem. Dogoniłem Agę z cyclistów, jak rozprawiała z kolegą nt. oszczędzania sił na długi dystans. Później na forum okazało się jak modny był to temat w peletonie. Aga była pierwszą ze znanych mi osób które zwyczajowo są na mecie kiedy ja tam wjeżdżam, a którą zostawiłem w Kościelisku z tyłu.

Pierwszy bufet zwyczajowo przejechałem, choć liczyłem na wodę w kubku. Było gorąco i nie chciałem ryzykować ze 1,7l wystarczy do drugiego bufetu. Wchłonąłem i popiłem żel a w międzyczasie zebrały się chmury. Zaczęło padać i podjazd pod Magurę nabrał uroku. Stwierdziłem że nie będę zakładał kurtki czy peleryny i była to dobra decyzja. Lało co prawda mocno, ale potem człowiek szybko wysechł i tylko na moment okulary zaczęły parować. Problem zrobił się zaś z przyczepnością.

Zamiast błotka było Błoto – co prawda nie za dużo i mocny kolarz sam spokojnie by przejechał, ale w peletonie każdy schodzący robi reakcje łańcuchową. Ze względu na plecy i kilka lat chodzenia po górach nie przeszkadza mi to zbytnio, choć w końcu ktoś mnie wyprzedził na piechotę – biegł nadrabiając wcześniejszego flaka. Masa kamieni, korzeni, śliska i grząska trawa, błotko – to nie są moje ulubione warunki – ale chyba tak jak i upały – innym przeszkadzają dużo bardziej. Na podjeździe wyminąłem Wilqa – miał upadek i rozbity bark ale jechał dalej tylko troszkę wolniej niż zwykle.

Na szczycie Magury już osiągnąłem swoje miejsce w peletonie i jechało mi się świetnie ... aż śniadanie zaczęło dawać o sobie znać. Na początku nieśmiało, nie zwracałem uwagi zwłaszcza że z przodu zamajaczyła sylwetka Paleciaka. Nie dawałem temu wiary, bo on ma potencjał na walkę o sektor, ale systematycznie zbliżałem się do niego. Przypomniał mi się tekst z podróży, jak w żartach mówiłem że kiedy go prześcignę to dyplom w ramkach powieszę sobie na ścianie. I gdy tak o tych ramkach rozmyślałem żołądek sprowadził mnie na ziemie. Skok w bok połączony z zerwaniem kasku, koszulki, kto wymyślił te p$%&$#^% szelki ... ufff ... zdążyłem. Na szczęście w pobliżu były odpowiednie liście, od następnego razu papier w plecaku być musi. Jak już się zbierałem, minął mnie znów Wilq.

Ze 2 minuty później ruszyłem dalej, ale jechało mi się już znacznie gorzej. Wydawało mi się że grupka w którą trafiłem była gorsza, ale to raczej zrobiło się po prostu ciężej. Sporo szliśmy, sporo się wywracaliśmy. Na łączce o której było wiadomo że jedziesz po płaskim jak pod górę przede mną upadła koleżanka i powiedziała „ślisko”. Wyminąłem ją, upadłem, i powiedziałem – „bardzo”. Na szczęście upadki groźne nie były, nawet nie odczułem ich na swym nadwerężonym barku.

W końcu dojechaliśmy do potoku – ja, zajadły przeciwnik przeprawy w bród marzyłem by jednak była mokrą stopą. Ale nie – jechaliśmy górą do bufetów. Tam spotkałem znów Paleciaka – stracił wenę do jazdy, przekąpał się w potoku i korzystał w pełni z bufetu. Ja tylko uzupełniłem bukłak i jazda dalej. Podjazd po kamieniach bardzo mi nie pasował – noga podawała ale mózg mylony sprzecznościami między mocą na pedałach a szybkością jazdy zniechęcał do pedałowania. Wtedy minął mnie Palec – stracił 40 min na zmianie dwu dętek z poszukiwaniem tej drugiej ale jechał ostro do przodu. Dołożył mi 5 min na podjeździe i zjeździe z Butorowego. Ja trochę animuszu nabrałem jak tuż po tym znów wyprzedziłem Wilqa, ale nie starczyło go na długo i znów podchodziłem tam gdzie spokojnie mogłem jechać.

Końcówkę miałem jednak walki – niedługo przed szczytem dogoniłem kogoś kto wyraźnie miał mniej siły ode mnie, ale wyraźnie więcej ochoty do kręcenia pod górę. Minąłem go, ale jak zaczęły się kamieniste zjazdy, ja jak zwykle jadąc asekuracyjnie na koniec kamieni dałem się mu minąć. Jednak niedługo potem był asfalt, sił było aż za dużo więc na blacie i rozpędem minąłem go i z blatu zrzuciłem dopiero kilkadziesiąt m przed metą. Ciężki to był maraton, ale o dziwo, mimo że błota nie lubię wspominam go równie dobrze Danielki czy Istebną rok temu. Niestety inni nie mieli tyle szczęścia – Crensh złamał kciuk i sezon dla niego praktycznie się skończył.