piątek, 30 czerwca 2006

Wałbrzych - Prawdziwy maraton

Do Wałbrzycha jechałem z Kielc z mocnym postanowieniem jazdy na długiej trasie. Dojazd organizowałem bardzo naokoło, ostatecznie zabrałem się z sympatyczną ekipa ImageJet. W Szczawnie zakwaterowałem się z Crenschem i Wilqiem, a zmiana ich planów powrotu zagroziła 8 km podjazdem na Książ z torbą bagażu na plecach. Na szczęście znajomy Crenscha podwiózł nam bagaże autem, te od razu ulokowałem w samochodzie Przemka z którym miałem wracać do W-wy i udaliśmy się na start.

W warsztacie spotkałem MiTa – urwał manetkę od przedniej przerzutki i próbował coś kombinować. Tak był tym zaaferowany że potem ustawił się na starcie bez numeru i mocował go minuty przed startem. Ja nasmarowałem łańcuch, dopompowałem koła i ustawiłem się w cieniu na starcie. Tam natknąłem się na Krzyśka i Mariusza w barwach BGŻ, dołączył też Crensch. Wspominałem z rozrzewnieniem chwile gdy przed startem przejmowałem się jak przed matura, teraz, 10 już raz, rutyna brała górę. Niesamowity był moment wciągnięcia flagi i śpiewania hymnu. Mistrzostwa Polski!

Na rundzie horrorowej jechałem spokojnie po zapowiedziach orgów że potem będzie gdzie wyprzedzać na podjazdach. Po części nie było to dobre posunięcie, bo później po ostrym starcie od razu zrobił się korek na ostrej zawrotce, a stosunkowo krótki podjazd pod wzgórze Giedymina nie pozwolił na beztłokowy z niego zjazd. Z drugiej strony nie byłem jednak w formie, 5 zarwanych nocy w ostatnie 2 tygodnie nie pozostał bez efektu. Dodatkowo na podjeździe pod Chełmiec przyplątał się ból pleców. Na tyle dotkliwy, że w głowie zaczęły się pojawiać herezje „pojadę na krótki”. Na szczęście podejścia i zjazdy dawały trochę wytchnienia, planowany postój na drugim bufecie trochę wydłużyłem i bez wahania skręciłem na GIGA. W końcu tylko tam wiodła trasa Mistrzostw Polski!

Wcześniej miałem ciekawy epizod, na zjeździe ktoś wracał pod górę pytając, czy ktoś nie znalazł ... łańcucha. Za daleko zaszedł, bo minutę później ktoś za mną krzyknął „o, łańcuch”. Spinki bywają zdradliwe. A ile straciłem na rundzie honorowej pokazał Crensh, którego dogoniłem dopiero w połowie podjazdu na Chełmiec. Ile więcej można stracić na zjazdach, przekonał się Crensch zjeżdżając kiedy większość schodziła. Rozwalona noga i tylna tarcza hamulca – lepiej jednak stracić minutę schodząc niż ryzykując zjazd.

Dystans GIGA zaczął się gigantycznym podejściem. Moje plecy były szczęśliwe, a ja mam raczej niezłe tempo pieszo i podchodząc kilku zawodników zawsze „biorę”. Na szczycie Trójgarba widoki były na tyle piękne, że po raz pierwszy na maratonach zatrzymałem się na chwile by je podziwiać. W sumie to już przestałem się ścigać a zacząłem jechać do mety. Zrobiło się luźniej i zjechałem kilka fajnych trudniejszych zjazdów, było też bardzo dużo szybkich, długich i łatwiejszych zjazdów. Po łąkach śladami po peletonie przede mną, trawersami leśnych drużek – trasa była rewelacyjnie wytyczona i jeszcze się tyle nie nazjeżdżałem w życiu. Niestety nie zawsze mogłem dokręcać bo plecy upominały się o chwile dla siebie – pozycja „na galion” okazała się dlań najlepsza.

W połowie długiej pętli zrobiłem sobie też dwie przerwy na dłuższych choć mało stromych podjazdach na konsumpcje i ćwiczenia dla biednych pleców. Przed trzecim bufetem na stromym zjeździe minęła mnie jakaś bikerka, by potem niewiele dalej już na trawiastej łące polec na niewielkim zagłębieniu. Tuż za był bufet, i tam ona zrezygnowała z podejrzeniami złamanego obojczyka. Na tym bufecie też się nie spieszyłem – dogonili mnie państwo „Mazzi” z którymi jechałem do Wałbrzycha – Mirka jechała bez przedniego hamulca. Wcześniej wybyli z bufetu i nie dali się już dogonić. Na bufecie dowiedziałem się że trasa będzie 4 km krótsza – zwłaszcza moje plecy nie miały nic przeciw. Próbowałem gonić Mazzich, ale zawsze te 200m przewagi trzymali. W międzyczasie przegonił mnie gość w koszulce Transcarpatii z okrzykiem – „meta niedaleko, mam nowe siły”. Doszedłem go na ostatnim podjeździe przed metą – orgowie złośliwie na wzgórzu zamkowym poprowadzili agrafki w górę i w dół tak ze trzy razy. To było za dużo dla niego – nawet nie walczył. Ostatni podjazd, meta, ukończyłem prawdziwe GIGA. Czas nie był rewelacyjny, ale w końcu biesiadowanie na bufetach i plecy nie pozwalały się spodziewać nic więcej. Satysfakcja jednak ogromna, zwłaszcza że były to Mistrzostwa Polski!

wtorek, 13 czerwca 2006

Gdańsk - 20 minut generałem.

Tydzień przed maratonem był u mnie pod znakiem prognoz pogody. W poniedziałek twierdziły one że od czwartku będzie lało nad Gdańskiem, więc chciałem zrezygnować z startu. Na szczęście prognozy się nie sprawdziły i mimo zmian obsady auta co parę minut, w czterech udaliśmy się do Gdańska. Na miejscu schronisko przywróciło wspomnienia z PRLu – „ostre” regulaminy, zamknięte od północy do szóstej rano, stołówka a głównie panie tam pracujące jak sprzed 20 lat. Kupa dzieciaków które później szły spać niż rano wstawały, rwetes, ale spało mi się dobrze, tylko że do szóstej rano. A do ósmej tylko drzemanie.
Rano przygotowania przebiegły wyjątkowo spokojnie, można powiedzieć że rutynowo – zero stresu. Na starcie ustawiliśmy się bardzo blisko sektorów, niestety nic to mi nie dało bo jazda w peletonie nie służy mi do przesuwania się na czoło tylko w drugim kierunku. Runda horrorowa to ciągłe pilnowanie hamulców, oczy dookoła głowy i jeden incydent,.Gdy Crensch znalazł się z przodu, to pragnąc do niego dołączyć ruszyłem w lukę która powstała między parą – ci zaś postanowili ją zlikwidować mimo mego „środek wolny” – otarcie rogów na szczęście nie było groźne, męska cześć pary użyła sobie kilkoma wiązankami i tyle. Na starówce zaczęły mi cierpnąc dłonie, ale jakoś dało rade. W sumie myślałem że będzie gorzej.
Przy wjeździe do lasu na pierwszym podjeździe zgubiłem Crenscha, minąłem Krzyśka, potasowałem się trochę z Naparzatorem i wtedy wyprzedziła mnie Kasia Marszałek. Pierwsze miejsce kobiet, i poziom który chciałem osiągnąć na trenarzeże. Kilka lat temu na zlocie precla odjeżdżała z kosmiczną dla mnie prędkością, w Bydgoszczy po minucie, a teraz usiadłem jej na koło i zaczęło się wyprzedzanie. Pierwsze zdziwienie – podchodzi jak ja, schodzi jak ja, na rower także nie wskakuje – generalnie jeździ asekuracyjnie. A ja daję rade. Pięć minut, dziesięć, piętnaście. Poczułem się jak generał, wyprzedziliśmy kilkanaście osób i w końcu na którymś zjeździe odjechała. Trudno, jadę dalej, ale pozycja w peletonie jakby lepsza niż w Kielcach, a i jechało mi się zdecydowanie lepiej. Na bufetach standardowo wyciąłem kilkadziesiąt osób, w tym Mariusza i Michała. Po serwisie Marcelego w końcu byłem zadowolony z amorka, i na zjazdach jakoś mniej osób mnie mijało, niestety lewe kolano sygnalizowało coraz bardziej że siodełko odrobinę za nisko. Na szczęście plecy po przesunięciu siodełka przestały dokuczać (dzięki radom Marcelego) a i ręce w lesie odpoczęły od horrorowego hamowania. Na drugim bufecie kubek wody pomógł odsłodzić się od żelowo – poweradowego koncentratu, jednak powoli wkradało się zmęczenie. W pewnym momencie dogonił mnie na zjeździe Marceli – kilkanaście minut tasowaliśmy się razem – miał skurcze i jechał na jednej nodze. W końcu na podjeździe 5 km przed metą skapitulowałem i podszedłem a on uciekł. Meta okazała się być bliżej, trasa 8 km krótsza, a do Marcelego straciłem 20 sekund. Szkoda, bo byłem w stanie zmobilizować się bardziej na końcówce – stadion lekko mnie zaskoczył. Na mecie uczucie niespełnienia – to była idealna trasa na dwa kółka – niestety sił brakło. Dało o sobie znać marcowe lenistwo. Wilqowi nie dałem rady o osiem minut, i to musze poprawić, ale obroniłem swój „stan posiadania”. Może poza Michałem, który pojechał długi dystans, choć jego czas daje mi nadzieje na przyszłość.
Najważniejsze jednak że obyło się bez przygód, w przeciwieństwie do Marcina i Konrada którzy w tym samym miejscu koło kościoła leżeli przez ingerencje blachosmrodów. Marcin stracił przez to tylni hamulec i nie pojechał drugiego koła. No i wróciła cykloza, miałem nie jechać do Wałbrzycha, a wszystko wskazuje na to, że jednak pojadę. Zupełnie tak jak Paleciak.