piątek, 26 maja 2006

Kielce - Pierwsze koty za płoty

Kielce – rodzinne strony, rok temu nie jechałem – ten maraton to było podwójne wyzwanie. Niestety, tydzień przed przyplątało się choróbsko. Niby w czwartek czułem się już prawie znakomicie, ale prawie robi różnice. Dodatkowo – Kielce w piątek przywitały nas deszczem od rana, a wieczorem szalały ulewne burze. Nie zapowiadało się dobrze. W międzyczasie pogoda się jednak poprawiła, zarejestrowałem zespół i na 6 kończyn dokonałem pieszego obchodu startu.

W sobotę rano okazało się że wziąłem puste pudełko bez soczewek – potraktowałem to jako dobry omen. Po szybkim wypadzie do Tesco dołączyłem do chłopaków w Nowinach, wykorzystałem perfidnie pompkę z manometrem i smar do łańcucha – miałem to zrobić w warsztacie, ale nie oparłem się pokusie skorzystania na miejscu. Na szczęście pogoda zapowiadała się dobrze, i humor zdecydowanie mi się poprawiał, mimo że błotne trasy nie są tym o czym marzę. A błoto było pewne.

Start opóźnił się trochę i zaczął korkiem już na wyjeździe z stadionu – malownicza kałuża błota prawie na całą szerokość wyjazdu. I pierwsza skucha – musiałem zsiąść i nadłamałem tylni błotnik. Miałem go zdjąć, ale widząc też błotniki u Konrada zrezygnowałem – i nie była to dobra decyzja. Błotnik odpadł na dobre przed pierwszym chodzonym podjeździe. Trudno, trzeba było kręcić dalej. A tu noga nie podaje. Tydzień temu jeździło mi się wyśmienicie, jednak start tuż po chorobie pokazał swoje minusy.

Po kilku kilometrach asfaltu wyprzedziła mnie główna ekipa która ustawiła się sporo dalej na starcie, a ja nie byłem w stanie wsiąść im na koło niestety. Ale jakoś szło do przodu. Pod Dominami minąłem Wilqa – miał problem z łańcuchem, ale szybko go skuł i jeszcze przed Skocznią mnie wyprzedził, tym razem na dobre. Na moim ulubionym asfalcie koło Posłowic nabrałem animuszu, by zdecydowanie stracić humor na podjeździe pod skocznie – nie dość że nie mam mocy, to nie wchodzą mi dwa ostatnie biegi – łańcuch tańczył na zębatkach jakby był gwiazdą w TVN. Był to znakomity pretekst by połowę tego podjazdu i sporo następnych pokonać „z buta”. Z drugiej strony krew mnie zalewała na single-tracku jak przede mną ktoś mielił na „żółwiu” a ja ledwo co przebierałem nogami nie mając gdzie wyprzedzić.

Dałem się nieść peletonowi, jechałem w stawce nie starając się zbytnio wyprzedzać. Przejazd wiaduktem po kamienistych muldach na góralu okazał się znacznie przyjemniejszy i szybszy niż na crossie, potem zarobiłem kilkadziesiąt miejsc wymijając pierwszy bufet. Plecak sprawował się rewelacyjne – już nie wyobrażam sobie startów bez niego. Pasmo Zgórskie okazało się znacznie bardziej błotniste od Posłowickiego – dodatkowo nie znałem go rowerowo, a pieszo ostatni raz byłem tam 15 lat temu. Z ciekawostek to WC w szczerym polu tuż przy trasie, i Grzegorz Golonko pracowicie spisujący numerki.

Do tej pory byłem zdecydowany mimo wszystko jechać duży dystans – ale notoryczne błoto szybko wybiło mi ten pomysł z głowy, choć rower spisywał się dzielnie – odczułem to zdecydowanie gdy minąłem zawodnika który nie dawał rady na 28” semi-slickach jak ja rok temu. Miałem kilka momentów gdy sprawny, techniczny (jak dla mnie) przejazd pozwolił mi minąć kilku zawodników, na kolejnym bufecie minąłem kilkudziesięciu, w tym jak się okazało Michała, ale nie obyło się bez asekuranckich zejść z roweru i największej wpadki – chcąc pokonać „siodło” z góry utwardziłem przełożenie by rozpędem wziąć krótki podjazd – niestety zawodnik przede mną postanowił się zatrzymać a ja zamiast zredukować to wrzuciłem blat i stanąłem również – straciłem tam dobre kilkadziesiąt sekund i kilkoro zawodników których tak pracowicie wymijałem przemknęło koło mnie. Na szczeście niedaleko dalej stał dopingując Mariusz z rodziną i dodali energii.

Potem było już tylko z górki, na mecie wyżarłem wszystkie pomarańcze, następnie kolejka z chipami, fotki z córeczką, karcher, makaron. Nowe spodnie pampersy sprawdziły się rewelacyjnie – o ile plecy czułem zdecydowanie, to poniżej było spoko. Ale największe zdziwienie przeżyłem sprawdzając czasy – tylko 4 min za Wilkiem, sporo przed Michałem i 4 miejsce w zespole. Przy tak fatalnym samopoczuciu jazdy zaskoczenie totalne, i chyba niezły prognostyk na Gdańsk :)